Lato sprzyja zabawom na świeżym powietrzu. Towarzyszą im spotkania towarzyskie. Czasem przy grillu, ognisku, zabawa nad wodą czy w lesie. Na tych spotkaniach zwykle obecny jest alkohol, a ponieważ zwykle odbywają się poza domem, zdarza się, że część kierowców wraca samochodem po „kieliszku”.
Tegoroczne letnie statystyki potwierdzają tę tendencję. Tylko w lipcu policja zatrzymała 10645 kierowców, którzy spożyli co nieco. W sierpniu nie było lepiej – zatrzymano 10282 pijanych kierowców. Oznacza to wzrost w stosunku do zeszłego roku odpowiednio 24 i 29 procent. Te liczby spadną wraz z końcem lata. W całym 2021 roku zatrzymano około 100 tys. kierujących pod wpływem alkoholu.
Na szczęście wraz ze wzrostem liczby kierowców, którym alkomat pokazał więcej niż 0,2 promila, nie rośnie ilość wypadków. Ta spada. W lipcu i sierpniu było ich 4127 czyli o 12 procent mniej niż w poprzednie wakacje. Spadła też liczba rannych (–22 procent) i zabitych (–14 procent).
Niektórzy kierowcy jeżdżą „na bani”, bo zawsze tak jeździli, inni są nieświadomi tego, że mogą być nietrzeźwi. Są to osoby, które piły poprzedniego dnia, albo wypiły jakieś piwo czy drinka na przyjęciu. Alkohol miał zejść do zera, ale nie zszedł. Po prostu organizm nie zdążył go zmetabolizować i alkomat policyjny wykazał promile.
Za wskazaniem alkomatu idzie kara. Każdy rok przynosi wyższe mandaty i więcej punktów karnych. Za recydywę można nawet wylądować w więzieniu, albo zapłacić 60 000 zł. Mimo drakońskich kar ilość pijanych i tak rok do roku rośnie. Polacy jeżdżą po alkoholu, bo mogą – szansa na to, że zostaną skontrolowani, jest minimalna. W roku 2019 sprawdzono prawie 17 milionów kierowców, w 2020 wykonano mniej, bo 7 mln kontroli, w pierwszym półroczu 2021 trochę ponad 3,3 mln, a później postanowiono wstrzymać się z podawaniem informacji. Biorąc pod uwagę, że w Polsce jest jakieś 31,5 mln pojazdów, to szansa na zatrzymanie jest w zasadzie żadna (to są tak naprawdę setki milionów podróży. Żeby sobie wyobrazić skalę, wystarczy przyjąć, że każdy pojazd wyjeżdża na drogę zaledwie 30 razy w roku, daje to liczbę 945 milionów podróży). Wystarczy unikać miejsc, „gdzie mogą stać”. Zapewne to jest powodem, dla którego chęć na jazdę wypitych kierowców rośnie.
Nie może być tak, żeby pijani jeździli samochodami. To stanowi zagrożenie dla innych użytkowników dróg i jest niedopuszczalne. Wydawać by się mogło, że wystarczy zwiększyć liczbę kontroli, aby pijani zniknęli z dróg. Kary już są, wystarczy wprowadzić je w życie. I tu wchodzi minister Zbigniew Ziobro wraz z kumplami z prawicy i mówi: ja to załatwię po swojemu.
Dziś sejm odrzucił veto senatu i postanowił zastraszyć pijanych kierowców, nie złapać i ukarać, tylko zastraszyć. Strach ma być wywołany nie nieuchronnością kary, tylko jej dotkliwością. Czynnik resocjalizacyjny zostaje wyłączony, na jego miejsce ma wejść obawa przed nieproporcjonalnie w stosunku do czynu dotkliwą karą.
Ustawa oczywiście jest dziurawa jak wszystkie procedowane przez ZP, ale cóż, trudno. Wejdzie po wyborach, a wówczas niech się następcy, którzy natrafią na myśl polityczną Ziobry, martwią jej nieprzyzwoitością. Prócz wielu innych mankamentów stawia ona przecież na równi kierowcę z autem za 1 tys. zł i tego za 500 tys. zł. Możemy się zatem spodziewać na drogach wzrostu ilości starych rupieci z pijanymi kierowcami w środku. Na takie auto można machnąć ręką przecież.
Niepokojąca jest jednak tendencja zaostrzania kar do granic absurdu. Za chwilę może okazać się, że przejście na czerwonym świetle oznacza wieloletnie więzienie, złe parkowanie to praca przymusowa w kopalni, rzucenie papierka na ulicy – publiczne plagi, za kradzież cukierka stracimy rękę, za pomyłkę w PIT nerkę, mieszkanie i wszelkie prawa, a za obrazę uczuć religijnych my i nasza rodzina zostaniemy wyeliminowani. Wtedy na pewno Polacy będą posłuszni i będą przestrzegać wytycznych partii. Jak to mawiał Edward Gierek, „aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej!”