Sam pomysł rządu na uniezależnienie polskiego rynku od zewnętrznej produkcji leków osoczopochodnych wydaje się racjonalny. Produkcja takich leków na świecie – zwłaszcza w krajach Trzeciego Świata – często wiąże się niestety z bezwzględnym wykorzystywaniem najuboższych, którzy za symboliczną kwotę 20 dolarów są skłonni oddawać osocze nawet kilka razy miesięcznie, kosztem własnego zdrowia. Ponieważ zapotrzebowanie na osocze stale rośnie, to również i ten smutny proceder nieustannie przybiera na sile.
Polska nie traktuje niestety swoich dawców dużo lepiej. Polacy własną krew (w tym osocze) oddają za darmo, a w ramach ekwiwalentu kalorycznego otrzymują czekoladę.
Oczywiście, świadomość uratowania czyjegoś zdrowia lub życia jest bezcenna, a dawcy prowadzą swoją szlachetną działalność, nie licząc na jakikolwiek zysk materialny. Mimo tego radosne komunikaty Ministerstwa Zdrowia, że jedynie w ubiegłym roku zarobiło na pozyskiwaniu osocza 191 milionów złotych, budzą zrozumiałą konsternację i niesmak. Jakie bowiem MZ ma prawo zarabiać na krwi i osoczu, które ktoś inny oddaje zupełnie za darmo? Na jego obronę można powiedzieć, że uzyskane w ten sposób pieniądze ma zamiar przeznaczyć na dofinansowanie regionalnych placówek krwiodawstwa i krwiolecznictwa.
Ten fakt nie wyjaśnia jednak wszystkich kwestii. Trudno bowiem usprawiedliwić to, że kwota, którą za oddane osocze można odliczyć od podatku, nie zmieniła się od niemal 20 lat i wynosi zaledwie 130 zł, a rząd sprzedaje je za kilka razy więcej. Nawet jeśli wykorzystuje później te środki w szczytnym celu, to dawcy mają prawo czuć się tym pokrzywdzeni, potraktowani niesprawiedliwie czy po prostu wykorzystani. To w końcu oni oddają życiodajną substancję i narażają się z tego powodu na ewentualne negatywne skutki uboczne, a ich poświęcenie wykorzystuje inny podmiot, nie ponosząc przy tym żadnego ryzyka i osiągając znaczne korzyści materialne.
Tymczasem rząd nie kwapi się ani do tego, aby zwaloryzować i dostosować do aktualnej rzeczywistości ekonomicznej wspomnianą kwotę 130 zł, ani też nie widzi powodu, żeby odciążyć pracodawców ponoszących obecnie konsekwencje oddawania osocza przez swoich pracowników. Ostatnia nowelizacja ustawy o Krajowej Sieci Onkologicznej wprowadziła zmianę w postaci przyznania honorowym dawcom krwi dwóch dni wolnego (dnia donacji i następnego). Nowość tę argumentowano faktem, że osocze jest używane w leczeniu onkologicznym, a tak trudny i niebezpieczny proces wymaga szczególnego traktowania dawców tej bezcennej substancji.
Pełna zgoda. Tylko dlaczego konsekwencje mają ponosić pracodawcy, a nie państwo, które jest przecież nawet konstytucyjnie zobowiązane do roztoczenia szczególnej opieki nad zdrowiem obywateli (art. 68)? Z perspektywy pracodawców każdy dodatkowy dzień wolny stanowi trudność o charakterze organizacyjnym. Każda absencja pracownika wiąże się ponadto z określonymi wydatkami, przede wszystkim z kosztem zapłaty wynagrodzenia za dzień zwolnienia oraz kosztami jego zastępstwa. Państwo powinno poczuć się w obowiązku pomóc w tym pracodawcom, nawet jeśli nie ze względów prawno-praktycznych, to w ramach choćby symbolicznej zapłaty za korzyści, jakie ono samo czerpie z działalności dawców. Tymczasem rząd po raz kolejny zachowuje się tak, jakby chciał zjeść ciastko i mieć ciastko. Chętnie zarabia na praktyce oddawania osocza, ale nie chce się już dołożyć do kosztów tego przedsięwzięcia. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że oddawanie osocza czy krwi jest wyjątkowo cenną inicjatywą, zasługującą na szerokie, społeczne promowanie. Ale dlaczego płacić za nią mają tylko dawcy i ich pracodawcy…?