Jaka drożyzna – mówi Pani Agata o obiedzie, który zamówiła dla dziecka we Władysławowie. Rybka, frytki i surówka za 114,42! Kto to słyszał. Takie zdzierstwo. Dla mnie to paragon grozy – dodaje. Faktycznie trochę drogo, ale porcja duża – ponad 0,5kg łososia za 98,42zł. Cóż… podłej jakości ryba z dyskontu kosztuje minimum 60zł/kg, a przyzwoitej ponad 100. W tej sytuacji cena przestaje szokować. Jak się chce jeść luksusowe potrawy, to trzeba płacić. Restauracja też ma koszty. Trzeba zapłacić pracownikom pensje, te wszystkie ZUS-y i inne państwowe narzuty, utrzymać lokal, prąd opłacić, gaz… Nie ma lekko.
Przecież zawsze można iść do tańszego lokalu, zamówić mniejszą porcję, albo tańszą pozycję z menu. Sam minister Czarnek w trosce o nasze dobro sugerował żeby jeść mniej i taniej. Niekoniecznie trzeba jeść rybę, która, czy to nad morzem, czy w górach, jest potrawą drogą i luksusową. Takie czasy, że ryb jest coraz mniej, w związku z czym ich cena rośnie. Według „Super Ekspresu” rekordy cenowe bije dorsz, który w 99 przypadkach na 100 nie jest dorszem, tylko czarniakiem, w Polsce dla niepoznaki zwanym dorszem czarnym (czarny - dopisane małymi literkami na granicy czytelności), który z dorszem atlantyckim czy to bałtyckim ma niewiele wspólnego i jest niezbyt smaczny, ale za to stosunkowo tani. Można też zamówić okonia, solę, morszczuka czy pstrąga, ale zawsze będzie to obciążenie dla portfela.
Tańszą alternatywą dla ryb jest mięso. Jak donoszą internauci pokazujący mniej groźne paragony, przyzwoity mięsny obiad można zjeść za zupełnie uczciwe pieniądze. Kotlet z karkówki 35 zł (plus dodatki), z kurczaka podobnie, zupa 15zł i do tego napój piwopodobny któregoś z koncernów za 12–15zł (ta cena faktycznie szokuje). Można w końcu skoczyć na niedrogą pizzę czy hamburgera, który z frytkami kosztuje coś koło 50zł.
Kogoś, kto mieszka w dużym mieście, czy odpoczywa nad morzem, taka cena nie szokuje, choć powinna. Nie dalej jak 2 tygodnie temu trafiłem do Finlandii. Wszyscy wiemy, jak droga jest Skandynawia. Ceny są absurdalne – wystarczy wspomnieć, że cena litra benzyny sięga 2,5 euro - ale jeść trzeba. Pojechaliśmy do niezbyt odległej od Helsinek restauracyjki (nawet w tamtejszych gazetach o niej piszą) serwującej słynne na całą okolice hamburgery. Naprawdę był znakomite. Dobrej jakości wołowina wysmażona wedle życzenia, pyszne domowe dodatki, chrupiące frytki belgijskie z sosami w zestawie. Pycha! Ale później trzeba było zapłacić. To był prawdziwy paragon grozy! Koszt potrawy 9-10 euro w zależności od dodatków. To było przerażające. Zobaczyliśmy na paragonie, że mimo dalece nieeuropejskich zarobków ceny w restauracjach mamy takie same.