Posiadania broni palnej zabraniali Polakom podczas okupacji Niemcy. Z ich punktu widzenia było to w 100 proc. logiczne. Wszak nie chcieli, by „polscy bandyci” bronili się przed ich terrorem. Później posiadać broni Polakom nie pozwalali sowieccy okupanci. No, może się trochę zagalopowałem… Pozwalali bowiem na posiadanie broni swoim kolaborantom – różnego rodzaju ubecko-milicyjnemu tałatajstwu. Ten model postępowania obowiązywał przez cały PRL. Uzbrojone miało być wojsko, bezpieka i milicja. Od czasu do czasu pozwalano komuś (zwykle osobie z odpowiednimi koneksjami) na posiadanie sztucera myśliwskiego. Naród miał być jednak ogólnie rozbrojony, bo był postrzegany przez komunistyczną władzę jedynie jako masa roboli do wyzyskiwania. PRL sromotnie upadł, ale niestety do III RP przeniesiona została komunistyczna doktryna dotycząca broni w rękach obywateli. Co najwyżej nieoficjalnie dano dostęp do uzbrojenia nowej grupie społecznej – bandytom. Nie martwili się oni o żadne pozwolenia, egzaminy i testy psychologiczne. Po prostu kupowali sobie broń na czarnym rynku, a skorumpowani policjanci im na to pozwalali (a później przekonywali, że w Polsce nie ma żadnej mafii).
Mamy XXI wiek i wydawałoby się, że władza już nie powinna się bać uzbrojonych obywateli. A mimo to najróżniejsi „eksperci” wciąż nas próbują przekonać, że nawet najlżejsza liberalizacja prawa dotyczącego broni palnej spowoduje, że codziennie będziemy mieć po kilka szkolnych masakr i wojnę domową w stylu Somalii. No cóż, dosyć szeroki dostęp do broni obowiązuje choćby w Finlandii czy w Szwajcarii. I jakoś obywatele tych krajów masowo nie strzelają do siebie na ulicach. Co więcej, tamtejsze rządy uważają, że szeroki dostęp do broni palnej czyni ich kraje bardziej bezpiecznym. Polska powinna naśladować ich przykład, a nie słuchać różnych milicyjnych ekspertów.