4 czerwca 1989 roku odbyły się pierwsze częściowo wolne wybory po II Wojnie Światowej. Władze PRL, realizując uzgodnienia Okrągłego Stołu, zagwarantowały 35 proc. miejsc w Sejmie kandydatom bezpartyjnym. Wszystkie mandaty senatorskie zostały poddane ocenie wyborców w sposób otwarty i demokratyczny. Chociaż wcześniej wybory odbywały się regularnie, dziwnym trafem zawsze z miażdżącą przewagą wygrywali komuniści.
Kampania wyborcza zaczęła się w kwietniu. Strona rządowa miała wszystko: radio, telewizję, prasę, ale też drukarnie i papier. Strona społeczna miała głównie zapał. Rozpoczęły się setki spotkań przedwyborczych. Organizowano je w parafiach, szpitalach, kinach czy remizach strażackich. Cieszyły się wielkim zainteresowaniem. W kampanię włączyli się artyści, a kościół aktywnie wspierał poszczególnych kandydatów z ambony. Z mediów Komitet Obywatelski (KO) dysponował tylko Gazetą Wyborczą, kierowaną przez Adama Michnika, o nakładzie około 150 tys. egzemplarzy i Radiem Solidarność, które właśnie wyszło z podziemia. KO otrzymał też dostęp do 45-minutowego cotygodniowego programu telewizyjnego, a także do 23% czasu antenowego w codziennym ogólnopolskim paśmie wyborczym.
Wydawać się mogło, że przy tak wielkiej przewadze medialnej i propagandowej strona rządowa wygra te wybory, ale stało się inaczej. Kandydaci KO zdobyli wszystkie miejsca zarezerwowane dla bezpartyjnych i 99 ze 100 miejsc w Senacie. PRL przegrał. Porażkę ponieśli niemal wszyscy przywódcy reżimu z tzw. listy krajowej. Opozycja demokratyczna zyskała realny wpływ na sprawowanie władzy. Wszystkie następne wybory miały już charakter demokratyczny, aż do dziś. Bo dziś znowu władza ma wszystkie najważniejsze narzędzia – nie tylko media, ale także podsłuchy i służby – w swoich rękach i słono płaci za ich wierność.
Choć wydawało się to niemożliwe, historia zatoczyła koło i znowu znaleźliśmy się na progu autorytaryzmu. To dlatego Donald Tusk wyznaczył tę datę, bo ona jest dla demokracji ważna, i napisał na Twitterze: „Wzywam wszystkich na marsz w samo południe 4 czerwca w Warszawie. Przeciw drożyźnie, złodziejstwu i kłamstwu, za wolnymi wyborami i
demokratyczną, europejską Polską”. Trochę źle to sformułował. Faktem jest, że drożyzna, złodziejstwo i kłamstwa są ważnym powodem, ale demokracja jest najważniejsza. Bo, jak powiedziała w Newsweeku prof. Ewa Łętowska, prawniczka, pierwsza rzeczniczka praw obywatelskich, „Wybory mogą być legalne, ale od dawna nie są w Polsce rzetelne”.
Na wezwanie Tuska powinni odpowiedzieć wszyscy, aby pokazać niezadowolenie. Oczywiście można zająć stanowisko takie jak Szymon Hołownia: „Odpuśćmy sobie z tym marszem 4 czerwca. Co to jest za jakaś nowa dyskusja, która nam zabiera krew, emocje i wszystko inne? 4 czerwca jest 4 czerwca. Czy to jest wydarzenie, które odmieni losy świata? Czy PiS się od tego rozpadnie, dlatego, że będziemy maszerować w Warszawie?”.
Jesteśmy podzieleni. Jedni z nas akceptują skandaliczne działania rządu, sił autorytarnych i zamordystycznych, cieszą ich te wszystkie Pegasusy, haki, Lex Tusk, deptanie Konstytucji itp., drudzy opowiadają się za demokracją. 4 czerwca mamy szansę pokazać, że nie podobają nam się standardy z Węgier, Turcji, Rosji i Białorusi. Oczywiście możemy też puścić oko do prezesa, on zrozumie.