„I kiedy matka zobaczyła zdjęcie swojego syna przebranego za dziewczynkę, wiedziała już, skąd były łzy u dziecka” – opowiadała w siedzibie PiS wstrząśnięta marszałkini Elżbieta Witek przerażające zdarzenie w przedszkolu, podczas którego chłopcy mieli przebrać się za dziewczynki, a dziewczynki za chłopców. „Wtedy spotkałam się z kolegami z rządu i wiedzieliśmy, że trzeba coś zrobić, aby chronić dzieci” – powiedziała. Stojący obok Jarosław Kaczyński ze zrozumieniem kiwał głową, by za chwilę powiedzieć: „chodzi o to, by dzieci nie były poddawane praktykom, które są dla nich szkodliwe i które mogą prowadzić do zmian psychicznych i trudności, kiedy będą starsze. [...] Chodzi o seksualizację dzieci. Nawet tych małych, w wieku przedszkolnym. Tego rodzaju praktyki mają miejsce, ale nie ma bariery prawnej, która by prowadziła, by tego rodzaju działania były zatrzymane”. Wystąpienie w obronie dzieci to zapowiedź ustawy „Chrońmy dzieci, wspierajmy rodziców”, czyli ustawy Lex Czarnek w wersji 3.0.
Na temat owej ustawy wypowiadał się sam jej twórca i zachęcał w Lublinie do podpisywania się pod niby projektem obywatelskim. Z zapałem godnym lepszej sprawy i błyskiem w oku minister Przemysław Czarnek twierdził, że niezwykle istotny jest „całkowity zakaz prowadzenia zajęć, które by promowały w jakikolwiek sposób seksualizację dzieci i młodzieży”. Niczym ksiądz w kazaniu na sumie wyznaczał kierunek postępowania: „Zakazujemy jakiejkolwiek seksualizacji, czyli demoralizacji na punkcie informacji związanych z życiem seksualnym podanych nieprawidłowo, w sposób nieodpowiedni i na zbyt wczesnym etapie życia dzieci”.
Skoro nasi politycy tak głośno i obsesyjne krzyczą o seksualizacji, musi być strasznie szkodliwa. Przecież nie wymyślili tego sami. Przemawia przez nich troska, a zapewne i doświadczenie. Tylko o czym oni właściwie mówią? Czym jest ta złowroga seksualizacja? Zapewne odpowiedź znajdziemy w słowniku ogólnym języka polskiego PWN. Co za zaskoczenie! Takie słowo nie istnieje! Sprawdźmy w słownikach specjalistycznych. Dobry trop. Jest! W słowniku psychologicznym, ale oznacza co innego, niż nam się wydaje, bo jest to „proces oceniania, wartościowania kogoś z punktu widzenia jego atrakcyjności seksualnej”, a nie namawianie do masturbacji, obcowania płciowego, zmiany płci czy homoseksualizmu.
Czyżby profesor Przemysław Czarnek wraz z kierownictwem partii nie znali znaczenia słowa, którego z taką lubością używają? To wskazywałoby na wyraźne luki w edukacji na poziomie wiedzy o znaczeniu słów. A może to wstyd? Zwykły ludzki wstyd, który nie pozwala mówić o sprawach płci, życia płciowego, seksu... Bo to nieobyczajne. Ale czemu miałoby być nieobyczajne, skoro sam Bóg w księdze rodzaju nakazał: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się” – czyli de facto namawiał do seksu. Czy Czarnek, mówiąc: „Zakazujemy jakiejkolwiek seksualizacji”, ma na myśli zakaz oceny kogokolwiek przez pryzmat płci i atrakcyjności seksualnej, czy raczej tak sobie, jak zwykle bredzi od rzeczy, żeby oszukać wyborców, a przy okazji dać im nieistniejącego wroga, którego będą mogli nienawidzić? Bo przecież niemożliwe, aby całemu PiS-owi uprawianie seksu wydawało się wstrętne, a seksualizowanie jego członków jest niewłaściwe.