Inwazja Rosji na Ukrainę

Sankcje: kara czy wsparcie?

"Bezprecedensowe" – tak określa się dziś pakiet sankcji, jakimi obłożona została Rosja w efekcie jej inwazji na Ukrainę. Niewątpliwie, Kremlowi wymierzono bolesny policzek, ale jego znaczenie jest bardziej symboliczne niż realne. Dotychczasowe doświadczenia z nakładaniem embargo na państwa były dalekie od jednoznaczności.

Mariusz Janik
Foto: Ruslan Gilmanshin | Dreamstime.com

Pierwsze i kluczowe zastrzeżenie w przypadku embarga na Rosję dotyczy jego zasięgu: do udziału w sankcjach zgłosił się niemalże wyłącznie Zachód – Stany Zjednoczone, Unia Europejska i – na przyczepkę – Wielka Brytania. Reszta świata w olbrzymiej mierze przyjęła pozycję biernego obserwatora i jej dalsze postępowanie zapewne będzie uzależnione od tego, jak silne więzi łączą je z Zachodem lub Rosją. Moskwie pozostało jeszcze wyjątkowo sporo "okien na świat", wiodących poprzez kraje azjatyckie czy afrykańskie.

To nie oznacza, że embargo przejdzie nad Wołgą bez echa. Zachodnie instytucje finansowe zamroziły wszystkie dostępne środki finansowe, jakie Rosja trzymała w zachodnich skarbcach – i na serwerach, bowiem znaczna część jej rezerw miała charakter wirtualnych lokat. Chodzi o równowartość, bagatela, ponad 600 miliardów dolarów, których Kreml mógłby dziś używać do napędzania wojennej machiny lub niwelowania efektów innych sankcji.

Symboliczny policzek

Sankcje nie obejmują bynajmniej innych źródeł dochodu, z których kluczowym są surowce. Warto tu zauważyć, że zobowiązania Zachodu (również Polski) do rezygnacji z rosyjskiej ropy, gazu czy węgla mają charakter co najmniej średnioterminowy, z perspektywą co najmniej końca bieżącego roku, jeśli nie końca dekady. Kraje, które zrezygnowały z rosyjskich surowców, egzekwując to natychmiast – jak USA czy Wielka Brytania – po prostu mogły sobie na to pozwolić: w ich wolumenach dostaw rosyjskie surowce nie przekraczały poziomu kilku procent. Nie wspominając już o tym, że Kreml może liczyć na chłonne rynki swoich pozostałych sojuszników, z Chinami na czele, co pozwoli mu przynajmniej częściowo załatać dziurę po odchodzących klientach zachodnich.

Powodów do radości nie mają, oczywiście, oligarchowie. Nie dość, że ich swoboda podróżowania po ulubionych zachodnich kurortach i luksusowych sklepach została znacznie ograniczona, to i radykalnie ograniczone zostały ich możliwości robienia interesów i lokowania pieniędzy w zachodnich bankach czy nieruchomościach. Ale i oni sobie poradzą: raz, że większość z nich na co dzień mieszka w Rosji i tam trzyma wystarczające rezerwy finansowe, by przetrwać nawet wieloletnią izolację. A drugie zastrzeżenie: znaczna część majątku rosyjskich biznesowych tuzów i tak była kupowana "na słupa", zwykle jest zarejestrowana na spółki o mętnym kapitale i relacjach własnościowych.

Najmocniej embargo odczują zatem, rzecz jasna, przeciętni Rosjanie. Odcięcie rosyjskich banków od systemu SWIFT, czyli de facto ograniczenie ich możliwości transferowania pieniędzy, ma oczywiście znaczenie dla rządu – ale to rozsiani po świecie rosyjscy ekspaci czy migranci nie mają możliwości wysłania do rodzin w ojczyźnie pieniędzy. Ich sytuację może odzwierciedlać fakt, że znaczna część aplikacji do transferowania walut przeżyła w ostatnich tygodniach prawdziwe oblężenie, z kilkusetprocentowymi wzrostami ruchu. Nie wszystkie z tych aplikacji umożliwiają dziś taki przelew, przykładowo, popularny Revolut wstrzymał działalność w Rosji i Białorusi – ale wciąż są firmy, które taką operację umożliwiają.

Bolesna rejterada biznesu

Embargo obejmuje również dostawy urządzeń i technologii, które mają, lub potencjalnie mogłyby mieć użytek dla militarnego potencjału Rosji. Chodzi tu zarówno o technologie i rozwiązania IT, jak i np. części dla przemysłu motoryzacyjnego lub lotniczego. Efekty były tu, jeśli wierzyć doniesieniom Ukrainy, odczuwalne natychmiast: z powodu braku części stanąć miała największa w Rosji fabryka dostarczająca czołgi, Uralvagonzavod. W perspektywie końca roku eksperci z branży lotniczej spodziewają się też odczuwalnych efektów, czyli mówiąc wprost – kłopotów, dla rosyjskich przewoźników lotniczych. W tym przypadku można się jednak spodziewać, że to nie samoloty kremlowskich dygnitarzy pozostaną na płytach lotnisk lub będą miały kłopot z lataniem lecz te maszyny, które wożą dziś zwykłych pasażerów.

Teoretycznie, Zachód chce też odizolować rosyjskie przedsiębiorstwa od własnego rynku. I to nie jest proste, bo embargo w tym zakresie obejmuje firmy z większościowym udziałem kapitału rosyjskiego – zasada ta miała chronić interesy zachodnich inwestorów czy przedsiębiorców. Ale doprowadziła ona do tego, że przez ostatnich kilka tygodni rosyjscy biznesmeni, z oligarchami na czele, gwałtownie redukowali swoje pakiety akcji w spółkach działających na Zachodzie, by zejść poniżej wyznaczonego pułapu. Dziś zapewne w akcjonariatach takich firm pojawi się miriada firm rejestrowanych po całym świecie, znacząco utrudniająca dojście, kto rzeczywiście kontroluje daną spółkę.

Znacznie boleśniejszą karę wymierzyła zachodnia opinia publiczna: to bojkot rosyjskiego rynku i gromy, jakie spadły na firmy ociągające się z likwidacją swoich interesów nad Wołgą. To, co dziś spotyka supermarkety budowlane, czy jeszcze do niedawna niektóre sieciowe restauracje, ma olbrzymie znaczenie dla przeciętnego Rosjanina. Nie chodzi wyłącznie o to, że z rynku znika olbrzymia ilość artykułów konsumpcyjnych czy miejsc, gdzie można było spędzić czas i zrobić zakupy. To również 100 tys. miejsc pracy, jakie już zniknęło z rynku (tylko McDonald's miał zatrudniać w Rosji 62 tys. ludzi), ale i 9 milionów posad, jakie znikną z rynku do końca 2022 r. Przy czym też należy tu brać pod uwagę fakt, że np. sieciowe restauracje oparte są często na franczyzie – nie każdy franczyzobiorca, tracąc prawo do używania nazwy, zdejmie szyld zachodniej sieci. A nawet jeśli zdejmie, to może uruchomić sprzedaż hamburgerów pod własnym logo.

Lekcje z izolacji

Wiadomo zatem, że odpowiedź Zachodu na rosyjską agresję ma ograniczony zasięg i jest pełna luk. I tak było niemal zawsze: od momentu zajęcia ambasady USA w Teheranie irańska gospodarka funkcjonuje niemalże nieustannie pod brzemieniem sankcji, a w pewnych okresach zamrażane są wszystkie środki, jakie Teheran trzyma na zagranicznych kontach, oraz odcinany jest on od systemu SWIFT.

W nieunikniony sposób Iran, niegdyś kwitnąca gospodarka Środkowego Wschodu, jest od kilku dekad w kryzysie, bądź na jego krawędzi – bezrobocie sięga nieoficjalnie kilkudziesięciu procent, zwłaszcza w grupie osób młodych, na rynku dominują przedsiębiorstwa państwowe, bardzo często realnie znajdujące się w rękach formacji paramilitarnych lub religijnych fundacji. Dostawy co bardziej skomplikowanych lub luksusowych dóbr zapewnia rozwinięty na wysoką skalę przemyt, w szczególności szlakiem morskim, poprzez Zatokę Perską. Jedynym momentem w ostatnich latach, kiedy gospodarka zaczęła się rozwijać, był okres po zawarciu porozumienia nuklearnego z administracją Baracka Obamy i zdjęciu sankcji.

Rzeczywiście, mało kto w Iranie ma wątpliwości co do tego, że embargo jest konsekwencją polityki tamtejszego rządu. Sankcje nie prowadzą zatem do konsolidacji społeczeństwa wokół władz, a fatalna sytuacja wewnętrzna kilkakrotnie doprowadziła do wybuchu niezadowolenia i zamieszek. Ale nie na tyle silnych, by zmiotły reżim.

Tak było zresztą także w Iraku, Birmie, Libii Kadafiego, Korei Północnej, Wenezueli czy na Kubie. Każdy z tych krajów znalazł się w większym (częściej) lub mniejszym (rzadziej) stopniu na celowniku Zachodu. Irak Saddama nie mógł wyeksportować w latach 90. ani kropli ropy, z której mógłby korzystać reżim (Oil-for-food programme), reżim z Pjongyang jakiekolwiek relacje handlowe ma wyłącznie z Chinami, symbolem Kuby są rozpadające się budynki z czasów sprzed rewolucji Castro i desperacko reperowane auta z analogicznej epoki. W każdym z nich reżim trwa.

Lepszy wróbel w garści...

Czy to oznacza, że sankcje są nieskuteczne? Niekoniecznie. Jeżeli mielibyśmy wskazywać na kluczowy pozytywny efekt, byłoby nim zapewne ograniczenie możliwości ekspansji reżimu w regionie. Saddam przed nałożeniem sankcji był wojowniczym dyktatorem, który wywołał dwie wojny – najpierw z Iranem, potem z Kuwejtem. Po nałożeniu sankcji Bagdad miał już związane ręce. Podobnie Kadafi: do lat 80. Trypolis był kluczowym sponsorem ugrupowań terrorystycznych i ruchów narodowyzwoleńczych na całym globie, od IRA po organizacje działające na krańcach Azji Południowo-Wschodniej i Ameryki Łacińskiej. Wywołał też wojnę w sąsiednim Czadzie, nieustannie też zagrażał innym krajom Maghrebu i nie tylko, od Maroka aż po Sudan. Embargo sprawiło, że z czasem Trypolis zaczął zakręcać kurek z pieniędzmi, emisariusze rozmaitej maści bojowników odchodzili z kwitkiem, a afrykańska wojna Kadafiego skończyła się sromotną klęską libijskich oddziałów.

Paradoksalnie zatem, ukaranie Kremla za wojnę w Ukrainie może na dłuższą metę ograniczyć jego wojowniczość: presja na Gruzję czy kraje Azji Centralnej może być nieco lżejsza. Istotny jest też czynnik psychologiczny – Kreml zapewne zakładał w swoich scenariuszach, że Zachód pogrąży się na długie tygodnie czy miesiące w sporach o to, jak zareagować, a niemała część bloku zachodniego pójdzie tropem Turcji i będzie się silić na jakiś stopień neutralności. Ta kalkulacja okazała się zaskakująco błędna, mimo wyraźnych prób dystansowania się Węgier, czy załamywania rąk nad losem gospodarek Włoch, Holandii czy Niemiec. Konkludując zatem: lepsze sankcje niż nic.


Przeczytaj też:

Nie dajmy światu zapomnieć o Ukrainie

Gdy czołówki światowych mediów eksplodują rosyjskim ludobójstwem, a sieci społecznościowe kipią oburzeniem na bestialstwo Kremla, apel takiej treści brzmi zgoła absurdalnie. Prawda wygląda jednak tak, że Ukraińcy nie boją się hordy barbarzyńskich najeźdźców. Zrobią swoje i będą się bić do końca....

Czy sankcje coś zmienią?

Odcięcie części rosyjskich banków od systemu SWIFT to cios, który był długo oczekiwany. Moskwa stara się jednak go bagatelizować.

Polskie sankcje. Surowe, aczkolwiek pozorne

Możemy wziąć przykład z innych krajów i wprowadzić swoje polskie sankcje uderzające w Rosję i Białoruś. Niestety, nasze sankcje są jedynie w przemówieniach i tam są surowe.


Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz  

Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.

©
Wróć na górę