Tak to już bywa z gwałtownymi uczuciami. Jak mawiał bohater serialu „Świat według Kiepskich” Marian Paździoch: „taka miłość jest jak sr...ka – pojawia się nagle, ma gwałtowny przebieg i kończy się równie gwałtownie, jak się zaczęła”.
Takie odnosi się wrażenie w relacjach obecnej polskiej władzy z administracją prezydenta Zełenskiego.
A przecież nasze wsparcie dla Ukraińców ma bardzo konkretny wymiar finansowy. Jak wyliczyli eksperci z Kilońskiego Instytutu Gospodarki Światowej (The Kiel Institute for the World Economy), Polska wydała na pomoc Ukrainie łącznie 56,6 mld zł, czyli prawie 2 proc. PKB. Z tego sprzęt wojskowy przekazany Ukrainie miał wartość 2,4 mld złotych. Dla porównania Niemcy przekazały Ukrainie pomoc o wartości 12,96 mld euro (z tego 6,8 mld euro to pomoc dla uchodźców), a USA 73,18 mld euro.
Warto podkreślić, że armii ukraińskiej przekazaliśmy 300 czołgów, czyli ponad 29 proc. naszych zasobów pancernych. Ukraińcy dostali też 28,7 proc. naszych haubic, 2,5 proc. wozów opancerzonych i 19,3 procent ciężkiego uzbrojenia naszych sił zbrojnych. Polskie Ministerstwo Zdrowia opublikowało dane, z których wynika, że od marca do września wykonano 752 tys. świadczeń dla pacjentów z Ukrainy. Na terytorium Rzeczypospolitej urodziło się 2,5 tys. ukraińskich dzieci.
Ogólnie w latach 2021–2022 na pomoc społeczną dla ukraińskich uchodźców wydaliśmy 514 mln zł. W tym roku zarezerwowano wydatki na kwotę 828 mln zł.
Wydaje się więc, że naprawdę nie mamy się czego wstydzić. To nasze podatki zasiliły w trudnym momencie historii naszego sąsiada. Oddaliśmy solidarnie część swoich narodowych zasobów.
Jednak musimy także chronić nasz rynek rolny. To szczególnie ważne w kontekście handlu z jednym z największych producentów zboża na planecie. Pod względem zasobów rolnych Ukraina jest bowiem światową potęgą i byłaby w stanie zalać i sparaliżować europejski rynek rolny w ciągu miesiąca. Blokada czarnomorskich portów przez Rosjan spowodowała, że miliony ton zboża zostały przekierowane na rynek europejski.
Estymacje amerykańskiego Departamentu Stanu ds. Rolnictwa (USDA) wskazują, że w sezonie gospodarczym 2023/24 produkcja pszenicy na Ukrainie przekroczy 17,5 mln ton. Nasz wschodni sąsiad wyeksportuje z tego 10,5 mln ton. Rosyjska blokada dawnych ukraińskich portów czarnomorskich, Odessy, Czarnomorska i Piwdennego, oznacza jednak, że ta pszenica nie dotrze do 45 krajów-odbiorców na całym świecie. Przez to czeka nas gwałtowny wzrost cen globalnych większości produktów rolnych, których ceny są regulowane przez giełdy w Paryżu (EURONEXT) i w Chicago (CEBOT). W efekcie bariery transportowej znacznie droższe zboże nie dotrze już do krajów najbardziej go potrzebujących. Ale czy to nasza wina? Na pewno chroniąc nasz rynek rolny, dość brutalnie klinczujemy światowy przepływ podstawowego produktu rolnego. Ale czy za to należy winić Polskę? Winowajca jest oczywiście na Kremlu. Rosjanie wykopali rów niezgody, narażając sojusz na rozpad.
Polskie porty na Morzu Bałtyckim nie są w stanie wyekspediować powyżej 900 tys. ton zbóż miesięcznie. Nasze magazyny wciąż są pełne zeszłorocznej nadwyżki zbożowej. Silosy gospodarstw rolnych pękają w szwach. Jeżeli otwarty import zboża z Ukrainy w jakikolwiek sposób się utrzyma lub, nie daj Boże, nasili, będzie to oznaczało nie tylko katastrofę dla polskiego rolnictwa, ale i wszystkich powiązanych z nim gałęzi gospodarki narodowej. Z danych Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wynika, że Polska już nie ma żadnych zdolności magazynowania, bo jesteśmy po dwóch bardzo obfitych zbiorach. Jest to przeszkoda nie do ominięcia i oskarżanie nas przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ o jakieś intrygi z Putinem, który jest rzeczywistym sprawcą tego chaosu, jest zwyczajnie bardzo brzydkim i niegodnym pomówieniem.