Pętla wspomnień, specjalnych programów i epitafiów zawładnęła włoskimi mediami w poniedziałek, kiedy na Półwyspie gruchnęła informacja o śmierci Silvio Berlusconiego. Włosi, którzy tak jak Polacy po przedłużonym weekendzie wrócili do normalnego trybu, zastygli w bezruchu.
Przez trzy dekady z okładem „Il Cavaliere”, jak nazywali rodaka – przydomek odnosił się do przyznania mu odznaczenia w 1992 roku „Cavaliere del Lavoro” (rycerz pracy) – wypełniał im czas. A to z fotela premiera, a to jako magnat medialny, a to jako szef piłkarskiego koncernu AC Mediolan. Najczęściej jednak jako skandalista zapełniał szpalty prasy kolorowej i prywatnych mediów komercyjnych.
Jak mało kto w powojennej historii kraju polaryzował włoskie rodziny. Berlusconi wydawał się nieśmiertelny. Morelowa cera, wolna od zmarszczek po operacjach plastycznych twarz, farbowane włosy, u boku atrakcyjna 30-latka (posłanka z ramienia jego partii) tworzyły aurę witalnego adonisa. Górę wzięła jednak mało medialna biologia w postaci białaczki i zapalenia płuc.
Ten syn urzędnika bankowego, a na początku swojej kariery sprzedawca odkurzaczy i wodzirej na statkach wycieczkowych, w jednakowym stopniu i z niebywałą konsekwencją swoich przeciwników doprowadzał do wściekłości, zwolenników do euforii. Obsesję w kraju na swoim punkcie podzielał zresztą sam. Chełpił się, że jest „Jezusem Chrystusem polityki”. Gdziekolwiek by się nie pojawił, od razu ubiegał się o palmę pierwszeństwa. Jako biznesmen branży medialnej musiał zostać najbogatszym Włochem, jako szef AC Milan zdobyć największą liczbę piłkarskich trofeów, a jako polityk – sympatię największej liczby wyborców, zwłaszcza kobiet. Ale w kraju, naznaczonym notorycznymi upadkami koalicyjnych rządów, jako premier przetrwał ze swoim rządem całą kadencję. Czym wyczarował prawdziwy cud. W fotelu szefa rządu przesiedział 3336 dni – absolutny rekord – co w swoim już mniemaniu, uczyniło go najlepszym premierem od czasów Mussoliniego.
Przy politycznym debiucie w 1994 roku odcinał kupony od upadku przeżartego korupcją powojennego systemu na Półwyspie. Firmowała go chrześcijańska demokracja. Po jej politycznej dematerializacji niczym odkurzacz wessał Berlusconi jej odpadki. Z założoną przez siebie formacją Forza Italia wchłonął właściwie wszystko, co poruszało się na włoskiej scenie politycznej między centrum a ultraprawicą. Ale i on szybko trafił na celownik prokuratorów. „Jeśli Silvio nie przejąłby władzy, trafilibyśmy za kraty albo pod most”, wyznał jego partyjny kolega Fedele Confalonieri. Do końca życia jego nazwisko zdobiło akta sądowe w niemal 30 procesach. Mimo to Włosi czterokrotnie wybierali go na premiera. Tajemnicę sukcesu ujawnił rodzimy dziennikarz Beppe Severgnini: "To synteza wszystkich naszych włoskich przyzwyczajeń, wad i cnót. Posiada niebywałą zdolność głębokiego przeniknięcia w naszą siatkę społeczną. Odpuszcza nam nasze grzechy, nie prawi moralnych kazań, zamiast tego robi z nas wspólników”.
Widziany oczami politologa rządził Berlusconi Włochami jak ojciec chrzestny własnym klanem. Zapatrzony w wypychanie własnych kieszeni zaprowadził kraj na krawędź bankructwa (2011). Po serii procesów grad kar pozbawił go kolejno prawa sprawowania urzędów publicznych, zasiadania w fotelu senatorskim, posiadania paszportu. Na końcu tego łańcucha musiał z miotłą w ręku posługiwać w domu seniora dla pacjentów z demencją. Istotniejsze jednak, Berlusconi przekształcił Włochy nie tyle w mediokrację, ile w „demokrację rozrywkową”. Nie partie, dyskusje programowe czy dialog z wyborcami rzeźbiły życie polityczne kraju, a bogaci, piękni i znani. Castingi celebrytów, które w talk-show i innych rozrywkowych programach telewizyjnych wyłaniały nowych członków rządu, parlamentu i partii, nie wykluczały także kobiet. Oczywiście z długimi nogami i figurą modelki. „Pracuję nieustannie, jedynie od czasu do czasu oglądam jakąś piękną kobietę. Ale to jest lepsze niż bycie gejem”, brzmiał jeden z bonmotów lidera Forza Italia. Ani konserwatywnej partii, ani nawet populistycznej, a marketingowej.
O tyle jednak Berlusconi wywierał wpływ na polityczną praktykę, o ile odwrotnie, ta kształtowała jego oraz tych, którzy na niego głosowali. I bez Berlusconiego zarówno Włochy, jak i kraje demokratyczne doczekałyby się polityków wędrujących przez talk-shows, otoczonych „pijarowcami”, ustalających swoje ruchy w oparciu o wyniki sondażowni, a swój kraj traktujących jak zbiór akcji giełdowych. Donald Trump, wolny od włoskiego kolorytu i wszechobecnej między Mediolanem a Palermo kultury ironii, produkt największej przecież demokracji, nie spadł z nieba. Infantylizacja cyfrowych społeczeństw Zachodu z jednej i neoliberalizm z drugiej strony wyrzeźbiły koryto, w którym płynie mainstreamowy strumień współczesnej polityki. Jako entertainer z przemysłu rozrywkowego i bezwzględny biznesmen, aktywny w wielu branżach jednocześnie, w sposób najbardziej jaskrawy ucieleśniał Berlusconi narastający metysaż popkultury, biznesu i polityki. Pewnie dlatego najbliżej mu było do prawicowego populizmu. Nieprzypadkowo więc wśród standardowych kondolencji, które nadeszły do Rzymu, szczerze jego śmierć opłakuje trójca w postaci: Władimira Putina, Viktora Orbana i Binjamina Netanjahu. Równie nieprzypadkowo od marca w Londynie można obejrzeć jego musical „Berlusconi”. Nieoczekiwanie urósł on do rangi epitafium. W programie songi pokroju „Bunga-bunga” i „Mój weekend z Putinem”, któremu w przyjacielskim geście sprezentował buduarowe łóżko.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.