Kijów, rok po wybuchu wojny. Restauracje i bary w centrum dziś znów tętnią życiem. Rok temu, w czasie rosyjskiego oblężenia wokół stolicy zamknęły się, a potem świeciły pustkami. Ale pojawiła się różnica. Przy wejściach, tam, gdzie zwykle widać tablice z aktualnym menu, stoją teraz małe spalinowe maszyny. To generatory prądu. Na wypadek, gdyby elektryczność znów wysiadła po kolejnym rosyjskim ataku. Reklamy takich generatorów widać na billboardach i w telewizji.
To taki mały znak tego, jak biznes może się dostosować do nowych, wojennych warunków. Jednak, co od razu widać po rozmowach z tamtejszymi przedsiębiorcami – lekko im nie jest. Bo są problemy z pracownikami. Przecież wiele kobiet uciekło za granicę albo do zachodnich części kraju. Bo banki niechętnie udzielają kredytów. Bo eksporterzy mają kłopoty z transportem i logistyką. Wszak Morze Czarne jest wciąż zablokowane, a ciężarówki na granicach z Polską czekają nawet tydzień na odprawę. Wiele firm w ogóle przestało istnieć, bo ich siedziby i majątek rozwaliły rosyjskie bomby. A ukraiński PKB w ubiegłym roku spadł o ponad 30 procent.
Czy w ogóle warto prowadzić interesy w tak niepewnym otoczeniu? Z wielu rozmów, jakie ostatnio przeprowadziłem z ukraińskimi przedsiębiorcami i organizacjami biznesowymi, wynika, że jednak warto, choć wymaga to dziś nieco więcej odwagi. Dość powiedzieć, że Polsko-Ukraińska Izba Gospodarcza przed rokiem miała około 250 firm członkowskich, a teraz ta liczba wzrosła o połowę. Nie zawsze oznacza to wejście na tamtejszy rynek z konkretnymi inwestycjami, ale przymiarki robi już wiele polskich firm. Działa ich na Ukrainie około trzech tysięcy.
Zresztą nie tylko polscy przedsiębiorcy poważnie myślą o interesach z Kijowem. Tamtejsza rządowa agencja Ukrinwest przyznaje, że już w czasie wojny pierwszy etap inwestycji rozpoczęły tu takie firmy, jak King Span, Bayer, Nestlé i wiele innych. Wciąż są tam obecni tacy liderzy rynku inwestycyjnego jak Goldman Sachs, JP Morgan czy BlackRock.
Już od dawna głośno mówi się o wielkich pieniądzach, jakie popłyną na odbudowę zniszczonej ukraińskiej infrastruktury po wojnie. Ale przecież ten proces, choć na mniejszą skalę, już trwa! Na te cele wciąż płyną pieniądze z Banku Światowego, z Unii Europejskiej i innych źródeł. Ta „mała odbudowa” jest oczywiście dostępna także dla polskich firm. A ukraińscy działacze organizacji gospodarczych radzą: nie oglądajcie się na polski rząd, chodźcie do nas bezpośrednio.
Czy chodzi o małą, czy wielką odbudowę albo interesy w dłuższej perspektywie – pewnie warto się tym rynkiem zainteresować. Bo przecież Ukraina już dokonała wyboru: integruje się z Unią Europejską. I choć trudno powiedzieć, kiedy stanie się członkiem Wspólnoty, to jeszcze trudniej dziś wyobrazić sobie ponowną integrację z Rosją. Taki scenariusz stał się nieaktualny 24 lutego ubiegłego roku. Nasi sąsiedzi za jakiś czas będą nowym, członkiem UE, państwem o 40-milionowym rynku.
Oczywiście wojna nie przekreśliła wszystkich kłopotów, jakie się wiążą z prowadzeniem biznesu na Ukrainie. Wciąż nie udało się wyplenić korupcji. Wciąż nie są wyjątkiem sytuacje, w których można sobie „kupić” wyrok sądowy czy decyzje urzędnika. A nawet gdy nie dochodzi do łapownictwa, różne bariery biurokratyczne utrudniają robienie interesów. Obowiązuje np. zakaz importu usług, przez co ukraińscy przedsiębiorcy nie mogą za granicą zamawiać takiej oczywistej – zdawałoby się – usługi – jak wyprodukowanie reklam telewizyjnych.
Kto jednak zdecyduje się tam dziś wejść, choćby dla rozeznania rynku, może zyskać przewagę. „Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana” – powiedział mi były premier Ukrainy Anatolij Kinach, zachęcając do nawiązywania już dziś kontaktów biznesowych z partnerami na Ukrainie.
W dniu zakończenia wojny pewnie różne trunki popłyną szerokim strumieniem w Kijowie i innych miastach. Kto wie, może będą to wina z wyzwolonego Krymu? Tylko że gdy ucichną obchody zwycięstwa, zacznie się normalne życie i normalna praca. Kto dopiero wtedy zdecyduje się tam wejść – będzie o krok za tymi, którzy tworzą swoje biznesowe przyczółki już dzisiaj.