Z tego, co jak dotąd przedstawiła ekipa Zełenskiego, wynika, że chce ona się przede wszystkim skupić na stymulowaniu rozwoju małych i średnich firm. Ponieważ wiele wielkich zakładów przemysłowych jest zniszczonych bądź zdewastowanych w wyniku działań wojennych, to właśnie drobni i średni przedsiębiorcy muszą zapewnić krajowi impuls rozwojowy. Ukraina chce pójść w ślady Estonii. Stanie się więc de facto rajem podatkowym. Już od marca firmy mające roczne obroty do 10 mld hrywien (1,4 mld zł) mogą płacić 2 procentowy podatek od przychodów, który zastąpił dla nich CIT i VAT. Zapowiadana jest wielka deregulacja. Liczba licencji, pozwoleń oraz innych papierków potrzebnych do prowadzenia działalności gospodarczej ma znacząco spaść. Poluzowane ma zostać również prawo pracy (obecnie objęte jest ono wojennymi rygorami, co praktycznie wyklucza strajki). Szykowana jest prywatyzacja 420 przedsiębiorstw państwowych. Oligarchowie nie będą mogli uczestniczyć w postępowaniach prywatyzacyjnych. W programie tym są też elementy „narodowe”. Choćby to, że 60 proc. udziału w odbudowie kraju będą musiały mieć firmy ukraińskie. Pamiętajmy też o jednej ważnej kwestii. Ukraina nie musi się stosować do zabójczego dla gospodarki unijnego handlu emisjami CO2. Działające tam spółki będą więc korzystały z dużo tańszej energii, zapewnianej choćby przez elektrownie atomowe. (Ich też nikt tam nie chce likwidować – poza rosyjskimi okupantami.) Wraz z tańszą siłą roboczą będzie to dla wielu zagranicznych spółek impuls, by przenosić tam produkcję. Czyżby więc Ukrainę po wojnie czekała świetlana przyszłość wolnorynkowego Piemontu?
Wizja rozwoju snuta przez rząd ukraiński jest oczywiście bardzo piękna. By ją zrealizować, trzeba jednak najpierw pokonać najeźdźcę. Póki na ukraińskie miasta spadają rosyjskie rakiety, nie ma mowy o przyciąganiu inwestorów zagranicznych. Innym niebezpieczeństwem może być zachodnioeuropejska zawiść. Niemcom raczej nie zależy na tym, by Ukraina stała się państwem prosperującym gospodarczo. Mogą więc wpływać na Unię Europejską, by domagała się od Ukrainy – w zamian za pomoc finansową – rozwiązań, które uderzą w konkurencyjność jej gospodarki. Na przykład różnych „zielonych ładów”. Ukraińskie produkty mogą zostać obłożone przez UE wysokimi cłami, bo jakimś eko-fanatykom może się nie spodobać, że na Ukrainie produkuje się prąd z węgla i atomu. Wielkim niebezpieczeństwem może być także połowiczność reform. Jeśli skończy się tylko na uelastycznianiu rynku pracy, to skutkować to będzie jedynie eksodusem pracowników do krajów bogatszych. Nikt przecież nie lubi harować za głodową stawkę i jak ma możliwość znalezienia lepszej pracy na emigracji, to wybiera emigrację. Utrata kapitału ludzkiego jest zaś najgorszą formą ubożenia społeczeństwa.