Jeżeli wszystkie szacunki się zgadzają – a wiele wskazuje na to, że mogą to być szacunki skromne – obecny eksodus Rosjan uciekających przed widmem rekrutacji oraz, generalnie, putinowską Rosją ustępuje rozmiarami tylko eskapadzie elit po upadku caratu i masowej migracji z czasów rozpadu ZSRR.
Zło – to słowo miało się powtarzać w relacji Siergieja i Maksima regularnie. Tak opisywali realia, w jakich znalazła się Rosja oraz operację specjalną, jaką Kreml zaczął rok temu w Ukrainie. W rozmowie z Charlie McCannem, współpracownikiem magazynu "The Economist", Siergiej opowiadał, że w swoich stronach – czyli na Czukotce – i tak od lat uchodził za niebezpiecznego wariata: zadawał niewygodne pytania o wydatkowanie pieniędzy z lokalnego budżetu, zwłaszcza tych na budowę dróg (nic dziwnego, w końcu prowadził firmę transportową), krytykował elity tak lokalne, jak i te w dalekiej Moskwie.
W czerwcu ubiegłego roku Siergiej dostał żółtą kartkę: wylądował w areszcie na kilka dni, najwyraźniej irytując już kogoś z lokalnych decydentów. Zza krat wyszedł już przekonany, że czas opuścić Rosję. Przekonanie przerodziło się w pewność, gdy miesiąc po zwolnieniu z aresztu w Rosji zaczął się pobór.
Tak Siergiej, jak i Maksim urodzili się w rodzinach miejscowych rybaków. Chyba tylko dlatego wyprawa liczącą sobie jakieś pięć metrów łodzią rybacką z Czukotki na Alaskę nie skończyła się tragedią. Rosjanie dotarli do wioski Gambell na wyspie St. Lawrence, położonej u wybrzeży Alaski i tam zgłosili się do lokalnych władz. Na trzy miesiące wylądowali pod obserwacją, maglowani zapewne przez wszystkie możliwe służby pilnujące bezpieczeństwa Ameryki. Po trzech miesiącach uznano, że nie stanowią zagrożenia. Maksim uznał, że chce wrócić na łódź i dalej łowić, tyle że już po amerykańskiej stronie Morza Beringa. Siergiej zastanawia się nad założeniem firmy transportowej. Do Rosji w przewidywalnej perspektywie się nie wybierają.
Skok przez Morze Beringa należy do najbardziej spektakularnych przypadków rejterady z putinowskiej Rosji, a jednocześnie jest jej idealną ilustracją. Według statystyk już w ciągu pierwszych trzech tygodni po wkroczeniu rosyjskiej armii na terytorium Ukrainy z kraju wyjechało ponad 300 tysięcy ludzi posiadających obywatelstwo lub prawo rezydencji. Śmiało można zakładać, że w tej grupie mogli być Ukraińcy, którzy mniej lub bardziej zapuścili korzenie w Rosji, zdeklarowani przeciwnicy rozpętanej przez Kreml wojny, specjaliści wystraszeni konsekwencjami – wtedy jeszcze potencjalnych – sankcji, ludzie wiedzący, że są dla Kremla niewygodni i w warunkach wojennej mobilizacji ryzyko jakichś represji wobec nich rośnie.
Ta pierwsza fala wyjazdów była gwałtowna, ale nie opadła zbyt nisko: do końca sierpnia emigrację wybrało jeszcze 200 tys. ludzi, podnosząc liczebność grupy uciekinierów do pół miliona. Lato to już pierwsze tygodnie przygotowań, a następnie uruchomienie powszechnego poboru we wrześniu – i kolejna wielka fala ucieczek. Do początków października – a więc momentu, w którym na swoją wyprawę decydowali się Siergiej i Maksim – całkowita liczba rosyjskich emigrantów świeżej, "putinowskiej" daty, miała sięgnąć w sumie 900 tysięcy. Dziś najprawdopodobniej dalece przebija milion osób, choć szczegółowych szacunków po ostatniej jesieni jeszcze nikt nie przedstawił.
Gdzie podziali się wszyscy ci ludzie? Nie ma jednej konkretnej odpowiedzi: w oczywisty sposób pierwotnym wyborem były kraje rosyjskojęzyczne, ale też niezależne od Rosji na tyle, że ryzyko ekstradycji było raczej wykluczone. Zatem niemała część marszrut wiodła przez Kaukaz, Gruzję i Armenię. Alternatywą był szlak przez Azję Centralną – tu w grę wchodził zwłaszcza Kazachstan, stosunkowo syty i spokojny na tle swoich sąsiadów. Tu w rekordowym momencie Wielkiej Ucieczki na granicy pojawiło się około stu tysięcy osób. Można zakładać, że te kierunki wybierała klasa średnia – w pewnej mierze dawały one szansę na kontynuowanie biznesu i kontaktów w ojczyźnie.
Spora część pierwszej grupy emigrantów, tych z pierwszych kilku tygodni wojny – składającej się w sporej mierze z polityków, dziennikarzy, obytych w świecie aktywistów – ruszyła do Europy: republik bałtyckich lub Finlandii, a stamtąd często dalej na Zachód. W drugiej fali znaleźli się ci, którzy potrzebowali nieco więcej czasu na zwinięcie interesów: działający na większą skalę biznesmeni czy specjaliści z sektora nowych technologii. Ich wybory odnośnie lokalizacji nie były tak oczywiste, jak wcześniejszej fali – tu najwyraźniej w grę wchodziło wcześniejsze planowanie. Liczna grupa z tej rozłożonej na wiosnę i lato ubiegłego roku emigracji wybierała Izrael czy Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Najbardziej zróżnicowana wydaje się być trzecia fala – przede wszystkim młodzi i w średnim wieku mężczyźni. Wygląda na to, że tu w grupie emigrantów znaleźli się zarówno ci stosunkowo nisko sytuowani, którzy znowuż szukają schronienia głównie w dawnych poradzieckich państwach, jak i ci nieco zamożniejsi, których co prawda nie stać na apartamenty w Dubaju czy Tel Awiwie, za to są w stanie zapłacić nawet do kilkuset tysięcy dolarów za kondo np. na tajskiej plaży lub w którymś z pomniejszych kurortów Argentyny. Według danych służb imigracyjnych USA od października do stycznia do Stanów próbowało też wjechać ok. 22 tys. Rosjan (służby nie podają, ile osób ostatecznie znalazło schronienie w USA).
Tak czy inaczej, są miejsca, w których znacznie łatwiej się zaczepić niż w Ameryce. – Moi klienci są przeważnie w wieku 30-35 lat, są osobami bogatymi, z wysokim budżetem – mówiła reporterom stacji Al Dżazira Sofia Malygaevareal, agentka nieruchomości z tajskiego Phuket. Jak szacują władze tego kurortu, przez miejscowe lotnisko przewinęła się między listopadem ub.r. a styczniem br. 233-tysięczna grupa przybyszów z rosyjskim paszportem. Znaczna część z nich (jaka, tego już Tajowie nie wyliczyli, albo przynajmniej – nie upublicznili) wykupuje nieruchomości w okolicy.
Według Thai Real Estate Information Center w rosyjskich rękach znalazło się 40 proc. domków w Phuket, a wartość zakupów nieruchomościowych poczynionych przez Rosjan w Phuket urosła do 25 mln dol. W puli są zarówno niewielkie i tanie domki wakacyjne, jak i rezydencje wycenione przez sprzedających na pół miliona dolarów. Tłoczno zrobiło się też w lokalnych szkołach o międzynarodowym, anglojęzycznym profilu.
Wielka Ucieczka może nie odbijać się bezpośrednio w znaczący sposób na losach wojny w Ukrainie czy tym, jak radzi sobie z obecnymi realiami sama Rosja. Ale jej pośredni wpływ trudno lekceważyć. Jak zauważa ekspert Carnegie Endowment For International Peace, Kirill Krivosheev, w miejsce poborowych, którzy dali nogę przed zaciągiem, Kreml zaczął rekrutować obywateli dawnych republik – zwłaszcza tych azjatyckich. Jest w kim przebierać: w Rosji drugi dom znalazło znacznie ponad 10 mln gastarbeiterów, m.in. z Uzbekistanu czy Tadżykistanu. W efekcie zelżały naciski Moskwy na Taszkent czy Duszanbe: dalsza presja niosłaby ryzyko destabilizacji regionu i konieczności podejmowania przez tamtejsze rządy decyzji, które niekoniecznie byłyby na rękę Rosjanom.
Sojusznicy z dawnej sfery poradzieckiej mogą więc zachować komfortowe milczenie w sprawie "operacji specjalnej" w Ukrainie. Nie muszą choćby uznawać niepodległości, a teraz już aneksji, "republik" w Doniecku czy Ługańsku. Dozwolona jest pomoc humanitarna dla Ukrainy. Wystarczy, że dawne republiki powstrzymają się od zaopatrywania Ukrainy w broń czy amunicję. Ba, Kreml przymyka też oko, gdy na łamach prasy czy w ustach jakiegoś polityka – prawda, że raczej opozycyjnego – pojawi się jakiś proukraiński przekaz. Moskwa raczej nie naciska na zawracanie do ojczyzny świeżo upieczonych emigrantów.
Ceną za to ma być przymknięcie oka przez rządy sąsiadów na potencjalne udział ich obywateli w wojnie po stronie rosyjskiej. Najwyraźniej na Kremlu uznano, że lepiej będzie walczył uzbecki czy tadżycki najemnik – zwłaszcza, że nierzadko zaprawiony w boju – niż rodzimy pacyfista czy przynajmniej dezerter.
Jeszcze innym skutkiem obecnej migracji jest jednak efekt wizerunkowy – jako swoisty bierny opór przeciw rozpętanej przez Putina wojnie. Przy takiej skali migracji wkrótce zapewne trudno będzie znaleźć Rosjanina, który nie znałby kogoś, kto wolał emigrację niż wojnę. Ponadto jakaś część dzisiejszych emigrantów pewnego dnia zapewne wróci do Rosji – i będzie musiała argumentować, dlaczego wybrała rejteradę, a nie udział w kampanii na wschodzie Ukrainy. Już dziś zresztą, głównie w wypowiedziach dla zachodnich mediów, przedstawiciele wyliczonych wyżej fal emigracji podkreślają swój krytyczny stosunek do tej wojny. Być może na emigracji narodzi się zatem nowe pokolenie Rosjan – nieco bardziej samodzielnie i niezależnie myślących o swoim kraju. A przynajmniej taką pozostaje mieć nadzieję.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.