„Faszystami” nazywają ich najczęściej historyczne nieuki, czasem będące też wnukami ubeków i milicjantów. Używanie tego określenia wobec ludzi, którzy w czasie wojny ryzykowali życiem w walce z niemieckim nazizmem, jest po prostu kalką sowieckiej propagandy, która „faszystów” widziała też w powstańcach warszawskich, rotmistrzu Pileckim czy nawet w działaczach syjonistycznych. Przejawem ignorancji jest również szufladkowanie wszystkich Wyklętych jako przedstawicieli „skrajnej, nacjonalistycznej prawicy”. Tak naprawdę bowiem reprezentowali oni pełne spektrum polityczne. Stanisław Sojczyński „Warszyc”, komendant Konspiracyjnego Wojska Polskiego, wywodził się z lewicowego, przedwojennego Związku Nauczycielstwa Polskiego. Józef Kuraś „Ogień” był przedwojennym działaczem Stronnictwa Ludowego. Łukasz Ciepliński „Pług”, ostatni prezes WiN, miał światopogląd chrześcijańsko-socjalistyczny. Opór przeciwko komunie jednoczył dawnych politycznych wrogów – piłsudczyków, endeków, uczciwych socjalistów i ludowców. W szeregach Wyklętych walczyli też ludzie, którzy mieli komunistyczne epizody w życiorysach, a nawet dezerterzy z Armii Czerwonej. Byli tam nie tylko Polacy, nie tylko katolicy i nie tylko prawicowcy. Wrzucanie ich do „jednego worka” jest przejawem ignorancji.
Wyklętym wypomina się epizody o cechach czystek etnicznych, takie jak pacyfikacja Wierzchowin i Zaleszan. Czy jednak za zbrodnie pojedynczych, mało zdyscyplinowanych żołnierzy czy oddziałów można obciążyć cały, bardzo zróżnicowany ruch podziemny? Sytuację komplikuje również to, że te przypadki zbrodni wojennych nigdy nie były jednostronne – były częścią serii brutalnych konfliktów toczonych na gruzach II RP, w których stronie polskiej zdarzało się dokonywać brutalnego odwetu. Granice pomiędzy wrogiem a przyjacielem nie były przy tym wyraźne. Symboliczne może być choćby to, że w oddziale „Burego”, który pacyfikował zamieszkałą przez mniejszość białoruską wieś Zaleszany, służyli też prawosławni Białorusini, którzy nie czuli więzi ze skomunizowanymi pobratymcami.
Czy walka Wyklętych miała jednak jakikolwiek sens? To pytanie zadajemy sobie, siedząc, ciesząc się bezpieczeństwem i względnym dobrobytem. Nigdy nie stawaliśmy przed ich dylematami. Gdy się wgłębiamy w ich historie, widzimy jednak, że wielu z nich nie miało wyboru. Alternatywą wobec pójścia do partyzantki była dla nich często ubecka katownia. To głupi i krwawy stalinowski reżim zmusił ich do walki. Wcale nie musiał tego robić. Mógł im pozwolić spokojnie żyć, a nawet próbować ich włączać do pracy na swoją rzecz. Skoro udało się to z Bolesławem Piaseckim i środowiskiem „PAX”, z „Radosławem” Mazurkiewiczem czy generałem Kuropieską, to czemu nie mogło się udać z szeregowym akowcem z głębokiej prowincji? To system komunistyczny był winny tej wojny domowej. Gdy chcą cię zabić, wszelkie pytania o cel walki tracą sens.
Po co jednak pielęgnować pamięć kolejnego przegranego powstania? To, że w perspektywie kilku lat było ono klęską, jest całkowicie jasne. Mało kto jednak zwraca uwagę na skutki uboczne oporu Wyklętych. Póki trwała na prowincji wojna domowa, nie dało się tam przeprowadzić kolektywizacji w sowieckim stylu. Gdy zduszono opór Wyklętych, na kolektywizację było natomiast za późno. Ich walka de facto uratowała więc polskie rolnictwo indywidualne – wielką oazę własności prywatnej w świecie komunistycznym. Każdy mieszczuch, który za czasów Jaruzela chronił się przed głodem, jeżdżąc po mięso do krewnych na wieś, powinien o tym pamiętać. I już za samo to Wyklętym należą się pomniki.