Pod osłoną niedzieli prezydent USA wymknął się z Waszyngtonu o 3 rano i do spotkania z prezydentem Żeleńskim zniknął światu z radarów. Choć w sobotę wieczór jego pancerna limuzyna przemierzała ulice Waszyngtonu, kiedy z żoną udawał się na kolację. Jakkolwiek z tym zniknięciem z radarów to tak nie do końca. Waszyngton, który wizytę przygotowywał przez miesiąc, kilka godzin przed startem prezydenckiej maszyny poinformował o niej Kreml. Mimo to prezydent Biden wziął i tak na siebie spore ryzyko. Co zamierzał udowodnić? Prawdopodobnie to, że jest odważnym, pewnym siebie politykiem – liderem wolnego świata. A nie niezdecydowanym, ociągającym się z decyzjami, jak niektórzy mu inkryminują. A przede wszystkim chciał udowodnić, że USA i Zachód ramię w ramię stoją z Ukrainą. Podtrzymać przekonanie, że rachuby Putina wzięły w łeb: Zachód sprzeciwił się agresji jednoznacznie, a NATO tylko wzmocniło szeregi. Nie demokracja, tylko autokrata na Kremlu stał się w efekcie wojny na Ukrainie słabszy.
Ale napawający otuchą widok amerykańskiego męża stanu, który pomimo wyjących syren spaceruje ulicami Kijowa z bohaterskim gospodarzem, mogą rozproszyć obawy o przyszłość wsparcia dla Ukrainy. Na dzień dzisiejszy, sprawa oczywista, jest ona zapewniona. Ale na jak długo? W USA meandruje klimat pomocy dla Kijowa. Na co spekuluje Putin. Większość w Kongresie USA opowiada się za wsparciem. Ale po korytarzach waszyngtońskich słychać głosy z nacjonalistycznego skrzydła republikanów „America first”, że wojna w Ukrainie to sprawa Europejczyków. Czemu wtórują utyskiwania, że pieniądze przed wyborami prezydenckimi będą potrzebne na miejscu. Na przykład na uszczelnienie granicy z Meksykiem. Stąd sugerują, by wojnę przyśpieszyć. Powoli niecierpliwią się sami Amerykanie. Według najnowszych sondaży mniej niż połowa z nich uważa, że USA powinny nadal wspierać Ukrainę.
Na szybkie zakończenie wojny się bynajmniej nie zanosi. Stosunkowo mało agresywne przemówienie Putina mimo to nie zapowiada przejścia do stołu negocjacyjnego. Możliwe, że dyktator liczy na pomoc z Chin. Albo na przeciąganie wojny do 2024 roku. Z nadzieją na to, że w Białym Domu zmieni się lokator. A deal z Donaldem Trumpem mógłby się zakończyć oddaniem mu Ukrainy przez biznesmena w prezydenckim fotelu. Scenariusz, który jakkolwiek też opatrzony jest wieloma zmiennymi. Jedną z nich jest rosnące napięcie z Chinami. Czy USA będą gotowe dostarczać pomocy Ukrainie przez kolejne lata, a może i przez dekady, nie ingerując przy tym w to, jakie cele formułuje sam rząd w Kijowie? Czy też w obliczu strategicznego konfliktu z Chinami przymuszą raczej Kijów do przyjęcia kompromisu gwarantującego jej tylko część ze strategicznych wojennych celów. Ponadto szybkiego zakończenia wojny nie zapowiada jej ideologiczny komponent. Putin wojnę prowadzi pod flagą walki z „nazizmem ukraińskim” i amerykańskim wcielonym diabłem. Prezydent USA z kolei traktuje wsparcie naszego sąsiada jako rozgrywkę demokracji z autokratyzmem.
Biden, prezydent z wrażliwością dla historycznych liturgii, chciałby na pewno zostać zapamiętany nie tylko jako ten, który zapewnił w USA lepsze standardy sprawiedliwości społecznej – ale także jako ten przywódca amerykański, który nierozwiązywalną na razie w Europie wojnę doprowadzi do pokojowego końca. Po ostatnich dniach nie ulega wątpliwości, lider wolnego świata swój los organicznie splótł z Ukrainą i z prowadzoną przeciwko niej przez Rosję wojną.