Turcja

Dyplomacja po kataklizmie: czy Turcja wyrazi zgodę na rozszerzenie NATO?

"To już czas" – zagrzewał w czwartek władze w Ankarze szef Sojuszu Jens Stoltenberg do zezwolenia na akcesję Finlandii i Szwecji. Ale wątpliwe, by jego apele – a także wysiłki Helsinek i Sztokholmu, by zjednać sobie sympatię Turków – przyniosły jakiś skutek. Turecki prezydent ma za pasem wybory – i żaden kataklizm nie zmusi go do ustępstw.

Mariusz Janik
Rasmus Paludan pali Koran przed ambasadą Turcji w Sztokholmie. Foto:Tobias Hellsten / ToHell via Wikimedia Commons

Stoltenberg nie był w czwartek jedynym gościem z Zachodu w tureckiej stolicy. Wraz z nim na wspólnej konferencji wystąpiła też szefowa niemieckiej dyplomacji Annalena Baerbock oraz przedstawiciel gospodarzy, szef tureckiego MSZ Mevlut Cavusoglu. Cel wizyty zachodnich polityków był dosyć jasny: docisnąć Turków, by w końcu dali zielone światło dla rozszerzenia NATO o Finlandię i Szwecję.

Ich presja jest podparta tym, w czym Skandynawowie od lat byli doskonali: pomocą humanitarną, którą Finowie i Szwedzi wysłali do Turcji niezwłocznie po tym, jak na wschodzie tego kraju zatrzęsła się ziemia. Z oficjalnych zestawień wynika, że w ciągu pierwszych dziesięciu dni Szwedzi wysupłali 3,3 mln euro pieniędzy na pomoc humanitarną oraz wysłali ponad pięćdziesiąt ekip ratowniczych, wspartych przez ekspertów od prowadzenia poszukiwań ofiar kataklizmów, ekipy medyczne oraz psy-ratowników. W tym samym czasie Finowie wysłali za Bosfor namioty i koce dla trzech tysięcy ludzi, ekipy ratownicze, blisko 47 mln euro (za pośrednictwem ONZ-owskiego Central Emergency Response Fund) oraz dodatkową pomocą za pośrednictwem struktur NATO.

Czy te akty dobroczynności skruszą serce prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana, który jest najważniejszą przeszkodą na drodze obu tych skandynawskich krajów do NATO? Teoretycznie mogłoby się wydawać, że jest taka szansa: po trzęsieniu ziemi w zachodniej Turcji w 1999 r. szybka akcja ratownicza przeprowadzona przez Greków na dobrych kilka lat ociepliła – zwykle napięte – relacje między Grecją a Turcją. Ale tym razem nadzieje mogą spalić na panewce. Sprawa jest, jakby to ująć, zbyt osobista.

Pół roku w impasie

Finlandia i Szwecja przez długie dekady unikały deklaracji związanych z NATO – w czasach zimnej wojny wolały uchodzić za państwa przynajmniej z pozoru niezaangażowane, w epoce pozimnowojennej stawiały na soft power oparty na specjalizowaniu się w pomocy humanitarnej i rozwojowej. Status quo zmieniła – tym razem zapewne nieodwracalnie – rosyjska agresja na Ukrainę. I deklarację chęci akcesji do NATO poparli też wszyscy członkowie Sojuszu, poza Węgrami i Turcją.

O ile według ekspertów Węgrów łatwo będzie spacyfikować, to już Turcy są trudnym do zgryzienia orzechem. Już w połowie ubiegłego roku Erdogan postawił obu skandynawskim kandydatom do członkostwa kluczowy warunek: mają one dokonać ekstradycji dawnych kurdyjskich bojowników z Partii Pracujących Kurdystanu, którzy na północy Europy dostali swego czasu azyl.

Od tamtej pory trwa impas: Finowie wdali się w zawiłe negocjacje, próbując jakoś ugładzić Turków, a jednocześnie zniechęcić ich do pomysłu ekstradycji. Szwedzi wydają się przyjmować nieco mniej kompromisowe stanowisko – wykluczają ekstradycję i stawiają raczej na inne argumenty. Ale Sztokholm ma coraz bardziej pod górkę, bowiem do rozgrywki weszli jeszcze rodzimi nacjonaliści – w styczniu ich lider, Rasmus Paludan, spalił pod turecką ambasadą w szwedzkiej stolicy egzemplarz Koranu.

To rozjuszyło Erdogana – w końcu przywódcę demonstracyjnie wierzącego, lidera konserwatywnej partii odwołującej się do wartości muzułmańskich. Do tego stopnia, że anulowano wizytę szefa szwedzkiego MON w Ankarze, a sam Erdogan zaczął sugerować, że da zielone światło na akcesję Finlandii, ale już nie Szwecji. Wybór tym łatwiejszy dla Turków, że w przypadku ekstradycji chodzi im o zaledwie kilku Kurdów mieszkających w Finlandii; w przypadku w Szwecji w grę wchodzi ekstradycja co najmniej 120 ludzi.

Kurdyjski straszak

Tyle niedawna przeszłość, teraz niedaleka przyszłość. Już za kilka miesięcy – w czerwcu, a może nawet w maju – w Turcji odbędą się wybory prezydenckie i parlamentarne. Zarówno Erdogan, jak i jego Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) są w wyjątkowo kiepskiej – z perspektywy ostatnich ponad dwudziestu lat ich nieprzerwanych rządów – sytuacji. Autorytet prezydenta, i tak coraz mniejszy w ostatnich latach z uwagi na coraz bardziej autokratyczne ciągoty oraz niechęć młodej generacji Turków, bardzo mocno ucierpiał wskutek nieporadnej akcji ratunkowej po ostatnim trzęsieniu ziemi. Siła AKP również w ostatnich latach osłabła, m.in. za sprawą kolejnych grup rozłamowców – w tym m.in. Ahmeta Davutoglu, niegdysiejszego szefa MSZ i premiera z ramienia AKP – którzy mocno pokruszyli monolit, jakim kiedyś była ta formacja.

Te straty jakoś trzeba będzie odrobić, a jak wiadomo, jedną z najważniejszych przypraw w politycznej kuchni jest strach. Dziś w Turcji znowu straszy się Kurdami: o ile w czasie pierwszej dekady swoich rządów Erdogan zabiegał o głosy tureckich Kurdów (np. umożliwiając działanie mediów w języku kurdyjskim, dopuszczając do głosu przedstawicieli tej grupy, szukając pokojowego sposobu zażegnania konfliktu z nimi na wschodzie kraju), to po kilku latach przekonał się, że jego strategia zawiodła. Kurdowie nie tylko nie poszli głosować na AKP, ale stworzyli własne popularne partie polityczne, które w drugiej dekadzie rządów prezydent skrupulatnie rozmontowywał.

Elementem tej kampanii była niedawna decyzja sądu o odcięciu kurdyjskiej Ludowej Partii Demokratycznej (HDP) od finansowania z budżetu państwa, co oznacza de facto wypchnięcie tej partii z wyścigu przed wspomnianymi tegorocznymi wyborami. Wcześniej sądy oddały prezydentowi przysługę, wysyłając za kraty bardzo popularnego lidera HDP, Selahattina Demirtasa – najpierw na 5 lat za "sianie terrorystycznej propagandy", a potem dokładając jeszcze trzy i pół za "obrazę prezydenta". Demirtas wyjdzie na wolność zapewne dopiero pod koniec przyszłego roku.

Dodatkowo Turcja zaangażowała się w dwuznaczny sposób w pacyfikowanie kurdyjskiej autonomii, jaka zrodziła się tuż za jej granicą – na północy Syrii. Rożawa, niegdysiejszy bastion oporu przeciw dżihadystom z Państwa Islamskiego, to od tamtej pory czołowe zagrożenie dla bezpieczeństwa Turcji – a przynajmniej tak jest prezentowane rodakom Erdogana. I jest to taktyka zaskakująco skuteczna: nawet wśród młodych Turków z wielkich miast – którzy boją się dyktatorskich ciągot prezydenta, postępującej islamizacji republiki czy korupcji w kręgach władzy – strach i niechęć do "dybiących na dobro Turcji kurdyjskich zbrodniarzy" są silne.

Aby do lata

A incydenty takie jak listopadowy zamach bombowy na najważniejszym deptaku handlowym Istambułu – ulicy Istiklal Caddesi – tylko napędzają takie nastroje. Choć nikt nie przyznał się do zorganizowania owego zamachu, władze ogłosiły, że stoją za nim PPK oraz Syryjskie Siły Demokratyczne, czyli kurdyjska formacja ze wspomnianej Rożawy. To oczywiście możliwe, ale wszystkie grupy wskazane przez Ankarę zgodnie odcięły się od akcji, a część tropów w śledztwie wydawała się prowadzić do skrajnie prawicowych formacji tureckich, które już przed laty – jak Szare Wilki i Mehmet Ali Agca – wykonywały te polecenia, których służby bezpieczeństwa nie mogły wykonać same.

Innymi słowy – mamy czas kampanii, a Kurdowie są w tej kampanii jednym z kluczowych punktów. To oznacza, że przynajmniej do początku lata turecki prezydent będzie robić wszystko, co możliwe, by zmusić Finów i Szwedów do ekstradycji "terrorystów". Może potem presja nieco zelżeje, bo albo Erdogan zapewni sobie reelekcję, albo stanie się jakiś "cud nad Bosforem" i do Ak Saraj w Ankarze wprowadzi się nowy lokator.


Przeczytaj też:

Turcja już jest w Unii

Tytuł mojego felietonu może wydawać się herezją, ale Turcja kontroluje już terytorium prawnie uznawane za część Unii Europejskiej. Chodzi o Turecką Republikę Cypru Północnego, którą miałem okazję odwiedzić podczas swojego urlopu.

Rosyjska prowokacja w Syrii?

Zrujnowana Syria stoi w obliczu bezprecedensowego kryzysu gospodarczego, wywołanego deficytem paliw. Przyczyną są zachodnie sankcje wobec Damaszku, Moskwy i Teheranu.

Turecki bałagan budowlany

Serce pęka z bólu, kiedy ogląda się filmy nagrane we wschodniej Turcji i Syrii po niedzielnym trzęsieniu ziemi, które miało magnitudę 5,5 w skali Richtera. Tysiące ofiar śmiertelnych i tysiące okaleczonych. W tym bardzo dużo dzieci. Czy można było uniknąć tej tragedii?


Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz  

Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.

©
Wróć na górę