Harry był kiedyś równiachą, który strzelał do talibów z helikoptera w Afganistanie i dziko imprezował. Obecnie ma wizerunek pantoflarza-feministki, skarżącego się, że prześladują go ciotki w późnym wieku emerytalnym. Meghan była kiedyś aktorką klasy B. I wciąż nią jest. Tym razem odgrywa rolę skrzywdzonej wielkiej pani, która liznęła życia w brytyjskiej rodzinie królewskiej, ale musiała ją opuścić, bo brytyjscy monarchowie to „straszni rasiści”. Książęca para podzieliła się zadaniami. Meghan nieustannie narzeka, że Wielka Brytania to straszne, rasistowskie i kolonialne państwo. Gdyby poświęciła choć kwadrans na naukę historii mogłaby wypominać tym wstrętnym brytyjskim kolonialistom stłumienia powstania Mau-Mau czy inwazję na Egipt z 1956 r. Ale historii nie zna, więc przekonuje, że Wielka Brytania jest rasistowska, bo źle o niej piszą brytyjskie tabloidy. Harry natomiast obsmarowuje Stany Zjednoczone jako państwo rasistowskie, patriarchalne i zbyt kapitalistyczne. Co nie przeszkadza mu żyć w tej byłej brytyjskiej kolonii i zarabiać w niej przyzwoite pieniądze jako mówca motywacyjny dla wielkich korporacji.
Książę Harry mógł mieć każdą dziewczynę. Wybrał jakąś podejrzaną amerykańską rozwódkę z przerośniętym ego. Gdyby uważał na lekcjach historii lub nie przysypiał podczas opowieści swojej babci, wiedziałby, że brat jego pradziadka, król Edward VIII, związał się z amerykańską rozwódką Wallis Simpson i skończyło się to katastrofą – wymuszoną abdykacją. Wallis miała podobnie paskudny charakter jak Meghan. Obie podobnie podle traktowały służbę. Obie dążyły do komercjalizacji swojego monarszego statusu. Obie też ulegały nowinkom ideologicznym. Wallis sympatyzowała z narodowym socjalizmem i narzekała na Żydów, Meghan idealnie wpisała się w politycznie poprawny nurt narzekania na „patriarchalną” i „rasistowską” cywilizację zachodnią. Historia powtarza się jako farsa. Tylko księcia Harry’ego szkoda. Zamiast się żenić z toksyczną osóbką, mógł pozostać równiachą.