W świecie Zachodu panuje obecnie moda na zeroemisyjność. Polega ona m.in. na utrudnianiu życia kierowcom i dążeniu do tego, by zwykłych ludzi nie stać było na zakup samochodów. Poszerzające się w nieskończoność strefy płatnego parkowania, zwężanie ulic, słupkowanie chodników i stawianie progów zwalniających okazały się półśrodkami. Duże miasta zaczynają już więc zakazywać wjazdu do określonych stref starszym samochodom. Wszystko oczywiście w trosce o nasze zdrowie i o czyste powietrze. Te „no go zones” pozwolą również uniknąć scenariusza kubańskiego. Tak jak bowiem na Kubie wszyscy jeżdżą amerykańskimi samochodami z lat 50-tych i 60-tych (jak solidnie je budowano!), bo nie stać ich na nowsze, tak w Europie zbliżamy się do momentu, w którym zwykłych ludzi nie będzie stać na zakup przeładowanych elektroniką, superekologicznych samochodów. Tylko że włodarze postępowych miast nie pozwolą zwykłym ludziom na jeżdżenie starymi, ale wciąż dobrymi dieslami. Ci, których stać, mają się przesiąść na elektryki. Reszta ma się tłoczyć w transporcie zbiorowym. Taki był przynajmniej plan pierwotny. Teraz jednak widać, że również korzystanie z elektryków może być zakazywane. Bo przecież samochody elektryczne są napędzane prądem, który jest wytwarzany w elektrowniach. Elektrownie natomiast wytwarzają prąd ze śmiercionośnego minerału, jakim jest węgiel. Albo z gazu. Albo z ropy. Albo ze straszliwego atomu. Te źródła energii są absolutnie złe. Tak jak spalanie biomasy. I geotermia – bo korzysta z niej o. Rydzyk. Jedynymi źródłami energii, które można uznać za „halal”, są chińskie wiatraczki i panele fotowoltaiczne. No, ale by je wytworzyć, trzeba zdewastować środowisko w Trzecim Świecie, wydobywając metale ziem rzadkich. Prąd w tej ekologicznej utopii będzie więc dobrem luksusowym. Pozostanie więc nam powrót do starego, dobrego transportu konnego. A nie… Na to nie zgodzi się europosłanka Spurek.