Wczasowicze jadą odpocząć, złapać oddech po ciężkiej (pewno nie dla wszystkich) pracy, oderwać się od codzienności, zabrać dzieci i „drugą połowę” gdzieś hen, daleko. Dla jednych będzie to za rzeką, dla innych aż za morzem. Pośpiech, pakowanie, przemieszczanie się, wymarzone miejsce do spania, a przy tym nerwy, stres i ratujący niejedno smartfon. Na miejscu natomiast jakieś kłótnie i frustracje, czasami rozczarowanie.
Tak przyjemność trwa. Każdy tak robi albo każdy tak by chciał, żeby było, ale często budżet „za krótki”. Sam nieraz tak robiłem, robię i pewno będę robił, choć w tym roku pozwoliłem sobie na eksperyment dla mnie nieoczywisty: kemping w ciszy. Tak wylądowałem na trzy dni gdzieś w lesie, stosunkowo niedaleko Lizbony, w części nazywanej Comporta, „w pięknych okolicznościach przyrody”, nad polem ryżowym, gdzie cisza i spokój, ptaki, mnóstwo bocianów (czyżby one też wyjechały z Polski?).
Od zachodu słońca happy hour dla komarów to akurat najsłabszy punkt programu… Trzy dni medytacji, jogi, ciszy, bo nikt poza prowadzącymi nie może nic mówić – taka generalna zasada – i rytualna głodówka. Jesteśmy na sokach z warzyw i owoców, bo przy okazji można zgubić parę kilogramów (ja mam sukces – zgubiłem dwa ). Zapomniałem o najważniejszym: to czas bez telefonu i internetu! Guru zbiera komórki do swojej torby, potem je odda – bez obaw, to porządny człowiek. 54 godziny z wyłączoną komórką. Kiedy mi się to ostatnio zdarzyło? Lata temu. Spanie w lesie na pokaźnej górce, w namiocie. Kiedy mi się to ostatnio zdarzyło? Też lata temu. Wszystko dzieje się wolno, bez wysiłku, bez pośpiechu, bez zbędnych emocji. Takie czyste rozluźnienie i refleksje, na to czasu mamy dużo. Mamy, bo jest nas 18 osób – głównie kobiety, ale i czterech mężczyzn się załapało, wliczając w to autora. Nie rozmawiamy, nie pozdrawiamy się, nie patrzymy na siebie, nie komunikujemy ze sobą. Każdy jest sam ze sobą, ze swoimi myślami, demonami i historiami. Jest czas, jest wreszcie czas, choć nie mamy zegarków (ja mam tylko w iPhonie, a tego oddałem), a obozowy się zepsuł (przypadek?). Czas dla siebie – taki przystanek w życiu. Trochę irytujący, bo przecież tyle spraw trzeba załatwić; trochę terapeutyczny, bo można w końcu przemyśleć parę rzeczy; trochę rozleniwiający, bo piekielne słońce, a obok maksymalnie zielone pola ryżowe i piękne, puste lazurowe plaże.
W trakcie – przepiękny koncert na misach i innych niestandardowych instrumentach, uśmiechnięci ludzie, którzy to organizują z dobrą pozytywną energią, mlaskanie i przeżuwanie nie tylko soków, ale i życia.
Oczywiście, nic nie trwa wiecznie: po wielu medytacjach i chwilach zadumy przypływa prom. Potem zaś: megakorek wjazdowy na moście do miasta, czerwony od ilości informacji na komunikatorach iPhone, maile, które skończę czytać po godzinach na koniec kolejnego tygodnia. Drugi dzień w pośpiechu – spinka, nerwy, zwyczajna życiowa gonitwa, bo poza bieżącą robotą trzeba te trzy dni nadgonić.
No to pytanie: czy warto było? Czy to jest recepta na kawałek wakacji? Mnie się podobało, bo człowiek musi czasami przystanąć, oderwać się od tego, co go otacza, zobaczyć, jak to jest być sobą i być sam ze sobą, a to w tym naszym cywilizacyjnym harmidrze i stresie jest nie do zrobienia, zwyczajnie niemożliwe. Może warto zrobić sobie taki cotygodniowy detoks, pewno nie trzy dni, ale może trzy godziny bez mówienia i bez telefonu. Ja spróbuję. Szczególnie polecam na wakacje. Czy pomoże? Tego nie wiem. Ale zaszkodzić nie powinno. Mój świat po włączeniu komórki i wkroczeniu z powrotem do cywilizacji okazał się taki sam, jak przedtem: ani się nie rozpadł, ani nie zawalił. Trzeba było zakasać rękawy i wziąć się do roboty – na szczęście nie w ryżowym polu z bandą komarów na plecach, choć na plecach wiele, wiele...