„The Guardian” jest na pewno gazetą zwaną jakościową. Anioł stróż go strzeże przed niskimi lotami w sfery tabloidów. Jednak w lipcu każdemu zdarzy się wysłać swoje zmęczone przez cały rok zasady na wakacje. A choćby do Las Vegas. Tam właśnie Adele, najważniejsza brytyjska wokalistka, kolonizująca w XXI wieku Amerykę, zdaniem dziennika miała wycelować w stronę fanów pistolet i ostrzec, że każdego, kto rzuci w gwiazdę jakimś przedmiotem… zabije.
Przytoczono to nawet w ostrej formie ze słowem „fuck” w roli głównej. Trochę, ale jednak, wpuszczając czytelników w maliny, a może ogórki, lub nawet ogóry.
Adele rzeczywiście użyła słówka na „f”, mówiła, że zabije. Ale w żartach. W swojej rączce trzymała pistolet, jednak plastikowy, z szeroką lufą, w której zamiast kuli, a tym bardziej bomby, mieszczą się koszulki. Takie, na jakich gwiazdy bogacą się lepiej niż na płytach, sprzedawane bowiem przy okazji koncertów za kilkadziesiąt euro bądź dolarów. Można powiedzieć, że Adele wcieliła w życie lekko tylko zmienioną zasadę „ty we mnie kamieniem, a ja w ciebie chlebem”.
„The Guardian” miał jednak powód, żeby wytoczyć przeciwko rozbrykanym fanom działa krytyki, jako cudownej broni używając seksbomby Adele.
Akty ataku na muzyków w postaci rzucania w nich przedmiotami są bowiem coraz częstsze, a być może stają się jakąś nową modą, przybierającą najdziwniejsze postaci. Przekonała się o tym Pink. Pewien fan, nie wiadomo, co chcąc wyrazić, rzucił na scenę podczas show wokalistki torbę… z prochami swojej matki.
Oczywiście, łatwo ironizować na temat kosztów pochówku w Wielkiej Brytanii (tam wszystko jest droższe nawet w Tesco!), jednak wyręczania się sceną zamiast cmentarzem jest dla gwiazd problematyczne, świadczą bowiem inny rodzaj usług dla ludności.
Rzecz jasna, można też powiedzieć, że gwiazdom w głowach się poprzewracało. Wystarczy sobie przypomnieć gladiatorów, którzy chcieliby, żeby rzucano w nich przedmiotami, tymczasem kciuk w dół cezara oznaczał coś gorszego. Jeszcze w XIX wieku w operach nie przejmowano się występami śpiewaków, gadając namiętnie podczas spektakli, czego odbiciem jest scena w „Ziemi Obiecanej” Wajdy.
XX wiek nie był łaskawszy. Osobiście pamiętam, jak niepasujący zdaniem wielu fanów do Jarocina Grzegorz Ciechowski z Republiką zaczynał koncert pod gradem wyzwisk i torebek z maślanką (czy Adele wie, co to?), ale dzielnie nawałę wytrzymał i kończył pośród braw.
Można powiedzieć, że Ciechowski był gladiatorem lat 80., tak jak byli gladiatorami aktorzy Teatru Nowego w Łodzi, gdzie młodzież przygnana przez nauczycieli do świątyni sztuki strzelała do artystów z proc-haclówek. Tytuł sztuki był znaczący: „Samobójca”. Samobójcą mógł się czuć każdy aktor. Przynajmniej do czasu wejścia na scenę milicji. A milicja też oberwała, krewkie dzieci myślały bowiem, że to element spektaklu.
Tak: świat jest teatrem, jednak teatr zakłada iluzję. Uprasza się więc fanów, by ograniczyli się na koncertach do bicia braw, a nie bicia artystów.