Nie będę ukrywał, że tytuł zainspirował film Krzysztofa Kieślowskiego. Jego bohaterką była pewna wyjątkowo uzdolniona muzycznie Polka. Moją zaś bohaterką spełniającą to kryterium jest Edyta Bartosiewicz, jedna z kilku najważniejszych postaci naszej muzyki.
Tak jak był czas, kiedy Edyta Bartosiewicz przyzwyczaiła nas do swojej nieobecności na muzycznej i fonograficznej scenie, co trwało prawie kilkanaście lat i wypełniło pierwsze lata XXI wieku – tak mam nadzieję, że obecny czas można nazwać okresem bardzo częstych powrotów Bartosiewicz. Takich, jakie mają artyści bez dramatycznych pożegnań: nagrywają płytę, koncertują, a potem znikają, ale tylko po to, by nabrać oddechu przed kolejnym projektem.
Edyty długo z nami nie było, jednak od poprzedniej dekady, z mniejszymi lub większymi przerwami, powraca. Dostaliśmy więc albumy „Renovatio” i „Ten moment”, a także zremasterowaną wersję wspaniałego debiutu „Love”. Nie jest już tajemnicą, że w lutym ukaże się nowy singiel, a jeśli przewidywania nie zawiodą – w tym roku dostaniemy nowy album artystki.
Dla mnie nie bez znaczenia jest fakt, że w nowej piosence usłyszymy również Marcina Wasilewskiego, pianistę i lidera jazzowego trio, które zasłynęło u boku Tomasza Stańki, a od lat nagrywa dla tej samej wytwórni co Stańko, czyli prestiżowej niemieckiej ECM. Dla mnie to wręcz magiczna współpraca, ponieważ miałem okazję rozmawiać o Edycie Bartosiewicz z Tomaszem Stańko, który powiedział: – Cenię kompozytorską oryginalność Bartosiewicz.
Singiel już niedługo, a od pewnego czasu wokalistka zaprzestała koncertów z zespołem dla występu pod tytułem “Solo Act”. Tę serię zaczęła od warszawskiego klubu Jassmine i biorąc pod uwagę, że spotyka się z fanami w kameralnym gronie dwustu osób – artystka wzięła na siebie gigantyczne zobowiązanie. Mówiąc bowiem m. in. o swoich lękach, które towarzyszyły jej w całej karierze, a śpiewała o tym m. in. w piosence „Strach”, teraz z gitarą w ręku udowadnia, że całkowicie panuje nad swoim głosem oraz stylem gry. Wyśpiewuje nie tylko to, co jest linią melodyczną piosenki, ale też partie aranżacyjne, grane na płytach przez wiele instrumentów. Mamy więc do czynienia z muzyką brzmiącą bardzo organicznie.
Dla mnie nie bez znaczenia jest ironiczna opowieść o terapeutce, która, jak na profesjonalistkę przystało, prowadząc rozmowy z artystką, uprzedzała ją, że musi brać pod uwagę również to, że nigdy już nie odzyska swojej wokalnej sprawności. A jednak odzyskała!
Trudno powiedzieć, że „Solo Act” to tylko koncert, jeśli artystka przeplata piosenki przejmującymi opowieściami o sobie. Jedna z nich dotyczyła kontraktu zawartego z firmą PolyGram na światową premierę płyty pod koniec ostatniej dekady minionego wieku. Niestety PolyGram został wtedy wchłonięty przez Universal, zajął się reorganizacją kadr, a jedną z pamiątek po przygotowaniach Bartosiewicz do anglojęzycznej płyty była piosenka, jaką zaśpiewała kiedyś Dolores O’Riordan z The Cranberries.
Jak wiemy, Dolores nie poradziła sobie z depresją. Edyta udanie wróciła do nagrywania i koncertowania. Ja zaś, kiedy słucham „Love” z 1992 r., zawsze mam wrażenie, że Bartosiewicz była pierwsza w proponowanej stylistyce od Alanis Morissette. Dlaczego wspominam o Kanadyjce? Bo jej światowy debiut „Jagged Little Pill” właśnie w kategorii debiutów osiągnął największą sprzedaż 33 mln egzemplarzy.
Ciekawe, że wcześniej Kanadyjka wydała dwie płyty, jednak tylko lokalnie i do dziś nie ma ich w Spotify. Nie można się przekonać jak brzmiała przed 1995 r.
Nie: nie sugeruję, że Alanis Morissette oraz jej producenci jakimś cudem weszli w posiadanie „Love” Edyty Bartosiewicz i korzystając z tego, że polscy artyści nie mieli wstępu na globalny rynek – Kanadyjka splagiatowała Polkę. Chodzi o to, że jest coś takiego jak Duch Czasu i Bartosiewicz szybciej go wyraziła niż Morissette. My mieliśmy szczęście to wiedzieć, a świat pozostał z różnych względów nieświadomy. Dlatego w tytule wspomniałem o „podwójnym życiu fonografii”, inspirując się filmem Kieślowskiego „Podwójne życie Weroniki”.
Przypomnę, że w filmie, rzuconym na tło polskiej beznadziei lat 80-tych, uzdolniona artystycznie Polka Weronika umierała w nie do końca jasnych okolicznościach, pewnie o podłożu psychosomatycznym, i świat nie miał szansy się o niej dowiedzieć. Los bliźniaczej dziewczyny z Paryża, granej przez tę samą Irene Jacob, był inny. Lepszy.
Analogicznie w muzyce rockowej mieliśmy Edytę Bartosiewicz i podobną do niej Kanadyjkę Alanis Morissette, która wystartowała później od Edyty, ale mogła bić światowe rekordy.
Marzę, by może Marcin Wasilewski pokazał taśmy Edyty Bartosiewicz założycielowi ECM Manfredowi Eicherowi lub jego współpracownikom. Może wtedy anglojęzyczną płytę Edyty poznałby świat.
Dla nas oczywiście najważniejsze jest to, by piosenki i albumy ukazywały się w Polsce, czemu jednak mielibyśmy być egoistami i chować znakomitą muzykę tylko dla siebie.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.