Miałem napisać o amerykańskiej gwieździe pop, trzydziestotrzyletniej Taylor Swift, i proszę mi wierzyć – napiszę!, jednak związane z nią nowe, bynajmniej nie pojedyncze rekordy, wywołały chwilę wahania, przypomniały mi bowiem, że postrzeganie świata poprzez kategorię rekordów czasami lekko nas infantylizuje.
Pamiętam rubryki w dziecięcych gazetach zatytułowane „Czy wiesz, że…?”, w których intrygowały mnie i moich rówieśników newsy, że ktoś zjadł dwadzieścia kilo makaronu albo sześćdziesiąt hot dogów.
I później jeszcze spotykałem się z podobnymi „rewelacjami”, którymi przyciągał przed ekrany szybki w podawaniu informacji jak lokomotywa „Teleexpress” – co w końcu każdego, kto ma ochotę na coś więcej, skłoni, żeby poznawać świat przez pryzmat bardziej pogłębionych wieści, aniżeli tabloidowa papka. Choć od czasu stworzenia „Księgi rekordów Guinnessa” w 1951 r., powołanej do życia, by bawić sensacyjno-humorystycznymi informacjami bywalców piwiarni – czyli ludzi nie do końca trzeźwych – tendencja jest raczej inna.
Piszę to z pełnym przekonaniem, a jednocześnie czaję się, by w pewnym sensie temu przekonaniu zaprzeczyć i napisać: „Czy wiesz, że…. Taylor Swift pobiła kolejny fonograficzny rekord?”.
Jeśli Państwo nie wiedzą, to zrobię jednak wyjątek w stosunku do newsów na temat rekordów, ponieważ fakt, że amerykańska wokalistka jako pierwsza w historii artystka (a artyści też wcześniej tego nie dokonali) zajęła w pierwszym tygodniu po premierze płyty „Midnights” wszystkie dziesięć miejsc najważniejszej listy przebojów, czyli amerykańskiego „Billboardu” – to jednak jest w świecie muzyki przełomowa informacja, ponieważ podobnego rekordu nie mają na koncie tak zwani królowie i królowe muzyki pop – Elvis Presley, The Beatles, Michael Jackson, Madonna czy Adele.
Dodajmy od razu, że tylko Adele miała szansę na ustanowienie takiego rekordu, ponieważ notowanie piosenki w gorącej setce „Billboardu” wiązało się przez wiele dekad z koniecznością opublikowania jej na płycie krótkogrającej zwanej singlem. A nawet głęboko przekonani o swoim geniuszu artyści nie uważali, że każda piosenka z nowej płyty warta jest publikacji na singlu.
Jednak od czasu, gdy fonografią rządzi streaming, nikt nikogo o takie kwestie nie pyta. Rządzi rynek. Każda piosenka obecna w sieci jest singlem i wyłącznie od fanów zależy, ile razy jej odsłuchają, zaś didżeje radiowi i inni nie mają na to tak dużego wpływu jak kiedyś.
Gdy zaś streaming zaczął przynosić pieniądze, ustalono, że poza sprzedażą płyty w formie CD lub winylu liczy się ekwiwalent – to znaczy, że pewna liczba odtworzeń na platformie streamingowej ma taką samą wartość w raportach sprzedaży jak kupno płyty. Właśnie dzięki temu może dochodzić do takich rekordów, jaki ustanowiła Taylor Swift. Fani odsłuchali bowiem jej nowe pojedyncze piosenki tak wiele razy, że przełożyło się to na wspomniany ekwiwalent wartości sprzedaży – pozwalający zepchnąć innych artystów do drugiej i trzeciej dziesiątki listy przebojów. Żeby było jasne: Taylor tam też ma po kilka piosenek.
Może starsi słuchacze potraktowaliby to z pobłażaniem, gdyby nie jeden jeszcze fakt: w pierwszym tygodniu sprzedaży nowej płyty Taylor Swift młodzi fani kupili 570 tysięcy winyli „Midnights”.
Proszę wybaczyć zachwyt nad postponowaną wcześniej kategorią, ale to jest absolutnie fantastyczny rekord, ponieważ płyta winylowa była już przecież pochowana do grobu.
Teraz dzięki takim artystkom jak Taylor zmartwychwstaje. Choćby więc ktoś Swift ze starszych, ale też młodszych odbiorców nie cenił, może dzięki niej odnieść konkretną korzyść: dostępność i popularność winyli starszych lub wręcz nieżyjących już artystów się polepszy.
Dziękujemy Ci, Taylor!