Większość z nas wyczuwa, że wokół dzieje się coś nieuchwytnie niepokojącego. Świat się bez wątpienia zmienia. Nie byłoby w tym nic złego, bo ewolucja to permanentna i fundamentalna cecha życia na naszej planecie. Jednak ten proces nie ma na celu naszego dalszego rozwoju, dążenia ku upragnionej wolności, ale jest elementem przywracania dawnych podziałów, restytucji klasowości, ponownego neofeudalnego uwłaszczenia wolnomyślicieli.
Żyjemy w epoce Internetu, który całkowicie zdominował naszą percepcję rzeczywistości. Wszystko powoli staje się wirtualne. Matrix powoli staje się rzeczywistością, a rzeczywistość Matrixem. Wszystko postrzegamy i oceniamy w sieci. Nasze pieniądze, nasze spory, nasz światopogląd, a nawet nasze uczucia stają się domenami internetowymi.
Jestem przekonany, że III wojna światowa, jeżeli już się nie zaczęła, to będzie się toczyć w cyberprzestrzeni. Wygrają ci, którzy będą mieli lepszych informatyków. Nie będą się liczyć czołgi, rakiety i łodzie podwodne, bo one także są wszystkie „scyfryzowane”. Kto ma kontrolę nad internetem ma kontrolę nad wszystkim, począwszy od naszych kont bankowych, poprzez poufne dane medyczne, systemy obronne, a nawet kontrolę nad automatycznymi systemami jakości wody w miastach. Dobry haker może zatem zrobić nie mniej, albo nawet więcej złego niż dywizja pancerna wroga.
Pragnąc wolności, którą miał nam dać błyskawiczny przepływ informacji, zbudowaliśmy sobie więzienie, w którym jesteśmy oznakowani, przypisani do numerów identyfikacji podatkowej, PINów, PUKów, peseli i nieskończonej ilości haseł. Może ktoś się obruszy, ale w mojej wyobraźni pojawiają się numery tatuowane więźniom w niemieckich obozach koncentracyjnych. Wszyscy robimy sobie dzisiaj żarty z podskórnych czipów. Ale czy słusznie? Przecież mamy już paszporty telemetryczne. Wkrótce nie będziemy mieli szansy na ucieczkę i zmianę tożsamości, bo „System” będzie wiedział o nas więcej niż wiemy my sami. Nieznani nam wydawcy aplikacji telefonicznych już teraz proszą o dostęp do naszej lokalizacji, naszych zdjęć, naszych rozmów, w których bezmyślnie wrzucamy w elektroniczną przestrzeń nasze najintymniejsze tajemnice. Jesteśmy niewolnikami i nie ma co do tego żadnej wątpliwości. Zresztą sami się sprzedaliśmy w niewolę, jak to czynili w starożytności ci, którzy nie mieli pieniędzy na spłatę długów.
Oni jednak mieli szansę na ucieczkę, zmianę tożsamości, wybór nowej ścieżki życia. A my, bohaterowie ogólnoświatowego reality show, nieustannie rejestrowani przez podłączony do internetu monitoring?
Do niedawne byliśmy przekonani, że obalając komunizm i inne totalitaryzmy nareszcie się wyzwoliliśmy. Nabyliśmy prawo do przekraczania granic, ruchu bezwizowego z biednymi jak i najbogatszymi krajami świata, do upragnionego w PRL posiadania przy sobie własnego paszportu. Przez chwilę czuliśmy się obywatelami świata, jak nasi przodkowie, którzy przed powstaniem cywilizacji przez tysiąclecia bez ograniczeń migrowali po naszej pięknej planecie.
Było jednak za dobrze. Straciliśmy czujność wierząc w doskonałość nas samych. Ci, którzy nienawidzą wolności, a jest ich wielu, kryjących się głównie w polityce, wielkich korporacjach, służbach specjalnych, aż po ciemne zakamarki krucht kościelnych, nieustannie próbują nas przekonać, że prawo uchwalone przez władzę posiadającą demokratyczny mandat jest w jakikolwiek sposób lepsze od zamordystycznych ukazów tyranów.
A przecież demokracja jest najgroźniejszym wytworem ludzkości. Najczystszym przepisem na katastrofę! Demokracja w różnych jej odmianach wcześniej czy później prowadzi do oddania władzy oszustom, demagogom i radykałom.
Utrzymuje ona bowiem wyborców w próżnym przekonaniu, że mają rzeczywisty wpływ na losy otaczającego ich świata i że w ten sposób zrównują swoje szanse z tymi, którzy, posiadając odpowiednie środki, sprawują rzeczywistą władzę nad światem. Skąd to naiwne przeświadczenie? Przecież nigdy w historii demokracja nie była równoznaczna z egalitaryzmem społecznym. Nawet w swojej najbardziej pierwotnej i czystej postaci demokracja ateńska w V wieku p.n.e. nadawała przywilej podejmowania ważnych dla miasta-państwa decyzji tylko określonej grupie jego mieszkańców. I to tylko oni – pełnoprawni obywatele płci męskiej – brali udział w głosowaniu. Ta forma władzy nie uwzględniała poziomu ich wykształcenia, wiedzy, znajomości zagadnień wojskowych czy gospodarczych. Demokracja ateńska była zjawiskiem niezwykłym, ale też iluzorycznym. Paradoksalnie została zbudowana przez Peryklesa, a więc wojskowego dyktatora, który swoimi decyzjami regulował każdy aspekt życia Ateńczyków. Autokrata znalazł w demokratycznej iluzji klucz do kontroli absolutnej. Wystarczyło tylko odpowiednio przekonać wyborców do swoich racji, a byliby gotowi zagłosować nawet na własną samozagładę. Jeżeli więc ktoś dzisiaj doszukuje się w narodzinach tego ustroju wolnościowych tęsknot starożytnych Ateńczyków, jest w głębokim błędzie. Kto zaś wierzy, że demokracja to rządy wszelkich „mniejszości”, ten już jest jedynie zwyczajnym nieukiem. Wszystkie rewolucje, które stawiały sobie za przewodni postulat kreację egalitarnego i demokratycznego społeczeństwa, kończyły się krwawą rzezią różnej maści mniejszości.
Wielka Rewolucja Francuska, która rozpoczęła się od zdobycia Bastylii, uważanej za symbol bezprawia ancien regime'u, skończyła się niebywałym terrorem i ludobójstwem. Nikt w historii nie wymordował tylu ludzi, co ideologiczni spadkobiercy lewicowego Stowarzyszenia Przyjaciół Konstytucji (Société des amis de la Constitution), bardziej znanego w historii jako jakobini.
Ustrój demokratyczny przypomina ekosystem w szklarni. Wszystko rośnie i wydaje piękny plon, jeżeli są ku temu idealne warunki atmosferyczne, odpowiednia temperatura powietrza, doskonała wilgotność i troskliwi ogrodnicy. Ten wspaniały porządek może nagle zburzyć brak jednego z tych czynników. Tak było w Republice Weimarskiej, której obywatele w obliczu kryzysu ekonomicznego wybrali w 1933 r. stronnictwo polityczne głoszące niezwykle efekciarskie hasła wyborcze. 25 postulatów programowych NSDAP było bowiem typową kalką dezyderatów zgłaszanych przez wszystkie partie populistyczne świata. Wszyscy demagodzy, niezależnie od czasu i miejsca, zakładają fałszywą maskę demokratów, chociaż w rzeczywistości gardzą jednostką i jej wolą. Mimo to zgadzają się na jej arbitralny wybór, żeby po uzyskaniu mandatu tę jednostkę całkowicie sobie podporządkować. Najczęściej nawet tego nie ukrywają. Pod latarnią bowiem najciemniej. Przykładem punkt dziesiąty programu NSDAP: „Działalność jednostki nie może wykraczać przeciwko interesom ogółu, lecz musi mieścić się w jego ramach i wszystkim przynosić pożytek. (…) Domagamy się bezwzględnej walki przeciwko tym, którzy swoją działalnością przynoszą szkodę interesom ogólnym. Pospolici przestępcy, lichwiarze, paskarze itp., winni być karani śmiercią, bez względu na wyznanie i rasę”. W okresie dobrobytu te słowa budzą grozę, ale wystarczy, że na horyzoncie pojawia się bezrobocie, bezdomność, głód i ogólna pauperyzacja społeczeństwa, aby słowa te znalazły poklask nawet u ludzi o szerokich horyzontach myślowych.
Demokracja przypomina wtedy ową kozę nazywaną „Judaszem”, która ze spokojem prowadzi stado owiec do rzeźni, a sama z zadowoleniem odbiera swoją nagrodę.
Wszystkie ustroje totalitarne inkubują się w szklarniowych warunkach, gdzie rośnie demokracja. Od czasu do czasu, w określonych cyklicznych interwałach czasowych, większość wyborców wybiera władzę, która prowadzi tę większość na skraj zagłady. Historia uczy nas, że nic tak bardzo nie umacnia dyktatury jak jej demokratyczne początki. Rok 2020 jest tego najlepszym przykładem. Sami zgadzamy się, a nawet domagamy ograniczenia naszych praw w imię niejasnych reguł walki z niewidzialnym zagrożeniem. Kontrola jest najstarszą córką dyktatury. Uwielbia katalogowanie swoich ofiar i narzucanie im swojego sposobu widzenia świata. Dyktatorzy nie są wcale cynikami – oni bardziej wierzą we własne demagogiczne cele niż wszyscy ich pomagierzy. Tyrani postrzegają swój mandat wyborczy jako dziejowe nadanie, a misję jako poruczenie od Opatrzności. Wreszcie, wyniszczywszy wszystko wokół siebie, na końcu to oni sami są ostatnimi ofiarami tego obłędnego mechanizmu.
Kiedy już wyzwoliliśmy się z wszelkich więzów ideologicznych i zaczęliśmy wracać do naszej pierwotnej natury, ci których interesom to zagrażało powiedzieli „dość”.
Znaleziono pierwsze sposoby, żeby ograniczyć nam – przedstawicielom gatunku homo sapiens - przypisane nam przez naturę prawo do swobodnej migracji. Dzisiaj wizy są ponownie wprowadzane, choć wcale się tak nie nazywają. Są nimi paszporty covidowe – przepustki do wolności podróżowania okupione ceną jakiej żądają kreatorzy nowego porządku - decyzją o przyjęciu preparatów stanowiących eksperyment na naszym zdrowiu.
Nie twierdzę przy tym, że te szczepionki są złe lub że stoi za ich powstaniem jakaś forma światowego spisku. O nie, w żadnym wypadku nie dam się zakwalifikować do jakiejś mistycznej grupy antyszczepionkowców.
Szczepionki są jednym z najwspanialszych wynalazków ludzkości. Nie mogą jednak stanowić nowej linii podziału społeczeństwa i nie powinny być eksperymentem dokonywanym na całej populacji. Jeżeli część ludzi nie chce się szczepić z obawy przed długotrwałymi skutkami ubocznymi w postaci na przykład pobudzenia niektórych schorzeń autoimmunologicznych, to należy im rzeczowo to wytłumaczyć. Warunkiem jest oczywiście, że ktoś na świecie posiada taką wiedzę. Odpowiem krótko – nikt jej nie posiada, ponieważ długofalowe skutki przyjmowania preparatów szczepiennych poznamy dopiero w przyszłości. Tymczasem ludzie mają prawo oczekiwać, że zostaną przekonani na podstawie bardzo rzetelnych badań, a nie na podstawie mądrych min i głupawych, pełnych ironii uśmiechów ekspertów przekonujących, że wszystko jest w porządku. W takim razie skąd nagle pojawiają się informacje o przypadkach śmiertelnych wśród osób zaszczepionych? Traktowanie „gawiedzi” jak bandy idiotów, którym można wcisnąć każdy kit, byleby padł z ust utytułowanego akademika przekłada się na jeszcze większą niepewność i lęk większości społeczeństwa. Ileż to pewnych siebie uśmiechów pojawiało się na twarzach naszych rodzimy ekspertów, kiedy dziennikarze nieśmiało się pytali czy koronawirus SARS-CoV-2 nie jest przypadkiem produktem laboratoryjnym. Sam jako szef szału naukowego Rzeczpospolitej spotkałem się z delikatną ironią kilku dyżurnych ekspertów medialnych, kiedy nieśmiało zadawałem im pytania czy przypadkiem nie mamy do czynienia z chorobotwórczym patogenem mającym wszelkie znamiona laboratoryjnej manipulacji genetycznej zwiększającej jego zakaźność. Taki wirus byłby zwyczajną bronią przechowywaną przez najbardziej nieprzewidywalnych ludzi na świecie. Odpowiedź za każdym razem brzmiała: „panie redaktorze nie żartujmy”. Ale mnie wcale nie było do żartów, kiedy kilka dni temu bardzo poważne ośrodki naukowe potwierdziły, że istnieje coraz więcej dowodów na to, że SARS-CoV-2 jest bronią, która z niewiadomych powodów wymknęła się naukowcom chińskim spod kontroli. Za tę pomyłkę życie straciło ponad 10 milionów ludzi na całym świecie, a wielokrotnie więcej zmarło na nieleczone choroby lub straciło dorobek całego życia. Piszę te słowa z ogromną powagą, ponieważ dotyczą także moich rodziców.
Bezmyślna strategia rządów w obliczu pandemii nie ratowała w żaden sposób obywateli, a jedynie nasilała kolejne fale zarazy. Nie umiem zrozumieć dlaczego w obliczu pierwszych doniesień o fali zachorowań w Azji, Europa nadal utrzymywała komunikację pasażerską i handlową z Dalekim Wschodem. Tak jak dzisiaj zdumiewa, że latają samoloty do Indii, kiedy szaleje tam wariant delta SARS-CoV-2. Trzeba się zdecydować. Albo podejmujemy kroki chroniące naszą populację, albo znowu czekamy na rozkręcenie się czwartej fali. Może niektórzy widzą w tym niezły interes? (odsyłam do artykułu Pawła Rochowicza)
Po fali bezczynności na początku zeszłego roku przyszedł czas lockdownów, które urągały wszelkiej logice. Były dowodem, że demokratycznie wybrani politycy nadają się jedynie do organizacji zjazdów partyjnych, a nie kierowania kryzysowego państwem. Niewidzialny i podstępny wróg czaił się wszędzie, z wyjątkiem marketów spożywczych i kościołów. W pierwszych w tajemniczy sposób nie osiadał na żywność, a w drugich był w cudowny sposób wypędzany za pomocą dymu z kadzidła. Atakował za to podstępnie markety budowlane, targowiska, księgarnie, szkoły, restauracje, hotele czy sklepy odzieżowe. Zamiast skoncentrować wszystkie środki do opieki nad najbardziej narażonymi na chorobę seniorami i osobami przewlekle chorymi, jak to w pierwszych dniach pandemii postulował Grzegorz Hajdarowicz, zamknięto w domach ludzi zdrowych, silnych i produktywnych. Nadal licznie oblegali oni sieci największych supermarketów spożywczych, ale nie wolno im było wejść do lasu, parku czy odwiedzić groby bliskich na cmentarzach. Ale i w przypadku tego absurdalnego zakazu obowiązywała orwellowska zasada, że niektórzy wśród rzekomo równych są równiejsi. Nasz rodzimy gensek bez problemu odwiedzał grób matki na całkowicie pustym warszawskim cmentarzu, do którego nie mieli wstępu inny obywatele. Obłęd przerzucił się nawet na pogrzeby. Te covidowe mogły odbywać się tylko na cmentarzu bez jakichkolwiek uroczystości. Pewien warszawski proboszcz odmawiał celebracji mszy nad urną z prochami zmarłych na covid. Gdzie ten człowiek chodził do szkoły? Gdzie byli wówczas eksperci, żeby mu wytłumaczyć, że wirus umiera wraz z komórkami swojego gospodarza, a kremacja odbywa się w takich temperaturach, w których nie przetrwa żaden patogen?
Pandemia pokazała jaka jest elementarna wiedza biologiczna społeczeństwa. Niczym w średniowieczu zaczęły się mnożyć domorosłe teorie o przenoszeniu patogenu, przebiegu choroby i środkach zaradczych. Kto ponosił winę? Niestety znowu eksperci, którym chętnie przypomnę masę sprzecznych, wprowadzających opinię publiczną w błąd opinii. Jak mieli reagować ludzie na całym świecie, którzy raz słyszeli, że SARS-CoV-2 przenosi się głównie na dłoniach, kiedy przenosimy koronawirus z powierzchni przedmiotów do spojówek oczu, nosa lub ust, a innym razem, że są dowody naukowe, że to nieprawda. Badania doktora Emanuela Goldmana, mikrobiologa z Rutgers University dowiodły, że ten wirus przenosi się jedynie drogą kropelkową. Nawet wchodząca w skład Depratmentu Zdrowia Stanów Zjednoczonych narodowa agencja Centers for Disease Control and Prevention (CDC) wydała oświadczenie, że ryzyko zakaźne związane jest jedynie z powietrzną transmisją koronawirusa. Kolejne badania potwierdzały, że niebezpieczne patogeny znajdują się jedynie w małych kropelkach wydychanej pary wodnej i przenoszą na odległość 1–2 m. Oznaczało to także, że noszenie maski na powietrzu poza pomieszczeniami mija się z celem, a głównym ogniwem łańcuchów transmisyjnych są członkowie rodziny lub najczęściej małżonkowie. Tak więc domy, w których mądra władza pozamykała całe wielokopokoleniowe rodziny były wylęgarnią covid-19. Nie zarażaliśmy się w sklepach czy restauracjach, ale głównie we własnych domach.
Paraliż gospodarki nie miał sensu z punktu widzenia interesu narodowego, ale był niezwykle opłacalny dla tych, którzy mieli dojście do informacji co, gdzie i kiedy będzie podlegało ograniczeniom. Kto wiedział jakie są plany rządu mógł inwestować w e-commerce. Towar dostarczony przez kuriera dziwnym sposobem nie zarażał, ale już ten sam ze sklepu stacjonarnego (jak się obecnie nazywa zwykłe, normalne sklepy) stanowił niebezpieczeństwo epidemiologiczne.
Nie trzeba było czekać na badania CDC, żeby wiedzieć, że jest w tym coś sprzecznego i nielogicznego. Kiedy jednak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi głównie o pieniądze i kontrolę. Dlatego kto był blisko informacji ten inwestował w import chińskich maseczek, które dziwnym sposobem zalegały w ogromnych ilościach w chińskich magazynach, a które jak się potem okazywało wcale nas nie chroniły. Koronawirus SARS-CoV-2 to kula o średnicy około 130 nm, a pory w strukturze materiałowej maseczek mają średnicę stukrotnie większą. Wyobraźmy więc sobie, że próbujemy powstrzymać skradającego się do kurnika lisa siatką, która ma dziury wielkości futbolowych bramek ligowych. Czy ktoś w takim działaniu widzi sens?
Ale i w tym wypadku eksperci doradzający noszenie maseczek nie potrafili jasno wyrazić, że cząstki o średnicy 130 nm wcale tak szybko nie opadają, bo są zwyczajnie tak lekkie, że swobodnie zawieszają się w powietrzu o większej wilgotności. Skoro osiadanie cząstek o średnicy 1 μm zajmuje około 8 godzin, to jak długo mogły „wisieć” w powietrzu koronawirusy wykichnięte przez osobę zainfekowaną? Oczywiście znaczenie tutaj miała wielkość wyrzuconych kropel, w których znajdował się wirus, a te z kolei powodowały, że w wodnej otoczce patogen szybko opadał na ziemię. Noszenie maseczek na zewnątrz nie miało zatem żadnego sensu, ale w pomieszczeniach było uzasadnione pod warunkiem, że maseczki miały odpowiednią strukturę. Te jednak stanowiły ułamek dostępnych na rynku szmatek, którymi ludzie niepotrzebnie zasłaniali sobie twarze.
Eksperci przekonywali nadal, że każda maseczka chroni i trzeba nią starannie okrywać sobie usta i nos. W przypadku większości maseczek bardziej skuteczna była woda święcona i dym z kadzidła. Tylko nieliczni z nich ostrzegali, że zużyte i niezutylizowane maseczki są rezerwuarami zarazków i stanowią ogromne zagrożenie sanitarne. Maseczki rzucane na ziemię, do śmietników, zostawiane w szkołach, na plażach czy w parkach były świetną metodą na utrzymanie epidemii na wysokim poziomie.
Mimo to wszystkich, którzy nieśmiało zwracali uwagę, że może warto sprawę przemyśleć wrzucano do jednego wora z głoszącymi totalne bzdury sekciarzami i antyszczepionkowcami. Jedni udowadniali, że najlepiej jest się zamknąć w domu i nie zbliżać się do okna czy drzwi, a drudzy, że żadnego koronawirusa nie ma, bo cały lockdown jest dziełem Billa Gatesa, Illuminatów, masonów, Żydów, cyklistów czy obcych z kosmosu.
Efektem końcowym były zapchane szpitale przerobione na oddziały jednoimienne oraz pozamykane gabinety lekarskie. Nigdy nie zapomnę dramatycznego telefonu od mojego przyjaciela, światowej sławy poznańskiego onkologa, który mówił, że dzieje się tragedia z leczeniem chorych na nowotwory. Podobne sygnały miałem od znajomych specjalistów z innych dziedzin medycyny.
Ronald Reagan powiedział kiedyś, że wystarczy jedno pokolenie, żeby naród przeobraził się ze społeczeństwa obywatelskiego w masy uległe tyranowi. Pandemia ukazała nam zagrożenia naszej wolności. Rządzący zapamiętali tę lekcję i nabrali doświadczenia jak kierować stadem bezmyślnych owiec. Dlatego teraz z podwójną siłą powinniśmy przystąpić do obrony naszych wolności. Do tego właśnie służy ten nowy portal Liberfor.com.
Jego nazwa jest skrótem od łacińskich słów libertatem i forum. Pierwsze oznacza wolność, ale także „wyzwolenie”, także to od krępujących więzów wpojonych nam od dziecka. Parafrazując ewangeliczne wezwanie: piszcie do nas wszyscy, którzy czujecie się zagrożeni utratą waszej wolności. Tu znajdziecie schronienie.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.