Kultura, która jest jedną z największych ofiar pandemii, teraz obrazuje jak Unia Europejska jest hybrydową przestrzenią różnych krajów, w której każdy rządzi się własnymi zasadami w walce z wirusem.
Na wtorek 6 lipca zaplanowano w końcu otwarcie najbardziej prestiżowego festiwalu w Europie, czyli Cannes. Jego dyrekcja, w przeciwieństwie do innych imprez, m. in. Berlinale, nie poszła nigdy na kompromis w sprawie wersji on line, stwierdzając, że Cannes odbędzie się z udziałem gwiazd, krytyków i publiczności – albo nie odbędzie się wcale. To kosztowało Francuzów rok postoju, ale postawili na swoim. Do kurortu nad Morzem Śródziemnym zjechało teraz 15 tysięcy specjalistów z branży oraz m. in. Jodie Foster, której przyznano nagrodę za całokształt.
Wśród gości są też organizatorzy festiwali w Polsce, selekcjonerzy, dziennikarze. Krótki, bo ledwie dwugodzinny lot samolotem do Nicei, a później krótka jazda TGV, otworzyły im oczy na świat niczym wolterowskiemu Kandydowi. W kraju narzeka się, że antyszczepionkowcy, rezygnując z wyjazdów zagranicznych – przecież trzeba mieć certyfikat! – zgromadzili się nad polskim morzem, gdzie nie nosząc maseczek, nie mając szczepień, zarażają się bez ograniczeń.
Tymczasem w Cannes i innych paryskich miastach, gdzie na lipiec przygotowano słynne letnie festiwale – m. in. teatralny w Avignon, gdzie gościć będzie polski TR Warszawa – jest podobnie. W Cannes mało kto chodzi w maseczkach, myśląc pewnie: „Kto by wytrzymał taki upał!”. Wyjątek stanowią Azjaci, ale ci od dawna są poza konkurencją. A przecież we Francji do końca czerwca zaszczepiło się dwoma dawkami 34 mln obywateli: nieco więcej niż połowa.
Polacy do Cannes przylecieli z kraju, gdzie w teatrach i kinach może przebywać 75 procent widowni. W canneńskim festiwalowym pałacu, od biedy stosuje się ograniczenia, ale już w Grand Theatre Lumiere, gdzie mieści się około 2300 osób czy w sali Debussy z 1500 miejscami – żadnych ograniczeń nie ma. Widzowie siedzą ramię w ramię.
Inne wrażenia wywołuje podróż do Niemiec czy Austrii. Miałem okazję ostatnio brać udział w prestiżowym konkursie Ring Award w Grazu, który promuje młode zespoły operowe. W finale znalazł się polski reżyser Krystian Lada ze współpracownikami. Widzowie – choć to dyrektorzy z różnych europejskich teatrów, w tym belgijskich i francuskich – pod czujnym okiem bileterów niezwykle zdyscyplinowani: każdy w masce, rozsadzeni na sali, która teraz może mieścić połowę widzów.
Z kolei obecność na monachijskiej premierze „Tristana i Izoldy” Krzysztofa Warlikowskiego wymagała ode mnie przemieszczenia się przez granicę austriacko-niemiecką, której przez wiele lat de facto nie było. Teraz znów jakby jest: Schengen w lekkim zawieszeniu?
Niewidoczną przez wiele lat linię, dzielącą niemieckojęzyczne narody, teraz wyznacza strefa, gdzie trzeba zwolnić do 10 km na godzinę. W punkcie zero stoi pan w kurteczce, który niezidentyfikowanym bliżej urządzeniem – może to tylko intuicja? – lustruje przejeżdżających kierowców. Akurat wzbudzili jego zaufanie. Czy naprawdę mysz się nie prześlizgnie? A co z wirusem mniejszym od myszki?
W oderwaniu od przygranicznego luzu, w Monachium wejście nawet do ogródka – cóż że na świeżym powietrzu! – wymaga nie tylko okazania certyfikatu, ale też zeskanowania kodu QR. Jak ktoś nie ma smartfona – musi wypełnić bumagę. Boże święty, myślę, chciałbym mieć prowizję od przechowalni tych wszystkich danych i papierów: mógłbym żyć z samych odsetek do końca życia!
W Operze Monachijskiej też trzepią. W roli cerberów zatrudniono szatniarki, które z uśmiechem, ale czujnie, przeglądają certyfikaty. Dyrekcja dzielnie ponosi straty, ponieważ zapełnia co drugie miejsce na widowni. 5 godzin na Wagnerze trzeba wysiedzieć w masce, na szczęście seans Warlikowskiego funduje idealne zapomnienie. Sztuka o śmierci, ale raczej wszyscy przeżyją.
Jaki z tego wniosek? Uczestnicząc w imprezach kulturalnych w kilku różnych krajach można odnieść wrażenie, że choć wciąż przebywamy w Unii Europejskiej – mamy do czynienia ze światami równoległymi.
Może to i dobrze: co kraj to obyczaj. Ale przecież wirus nie jest zwykłym bohaterem balu maskowego, jaki pokazywano w Grazu, który nie rozpoznaje kto jest kim i kogo można zaatakować.
Dla wirusa nie ma granic, a te które teraz budują urzędnicy – często niekonsekwetnie, są iluzoryczne. Dlatego pytanie o obligatoryjność szczepień – choć narusza wolności obywatelskie – pewnie w końcu padnie.
Może już jesienią, bo przecież największym ograniczeniem wolności jest śmierć. I bynajmniej nie taka, jakiej doświadcza na przykład Don Giovanni w finale opery Mozarta, tylko taka, jak mogą doświadczyć widzowie, którzy poszli do teatru niezaszczepieni, ulegając nie tylko pięknu muzyki, ale i iluzji, że wirus to wymysł Gatesa.
To co: wszywamy sobie chipa?
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.