Zamieszanie gospodarcze ostatnich miesięcy przypomina nieco realia wojenne. Gdy ponad rok temu zamarła gospodarka Chin, od razu nastąpiły zakłócenia dostaw z Dalekiego Wschodu. Podobnie, jak w czasie wojny, gdy linie frontu przecinają szlaki handlowe. Gdy priorytetem dla walczących krajów jest utrzymanie ich armii, bogacą się ci, którzy dostarczają towary dla wojska. Dziś bogaci się ten, kto sprzedaje respiratory, maseczki i rękawiczki lateksowe. Ale też ten, kto sprzedaje komputery i oprogramowanie, by uwięzieni w domach ludzie mogli jakoś pracować. Oraz ten, kto organizuje handel przez internet.
A tymczasem w kasie naszego państwa jest ogromna dziura. Za 2020 rok deficyt sektora finansów publicznych wyniósł 161,5 mld zł. To ponad dziesięć razy więcej, niż w 2019 r.
Gdy zakończyła się I wojna światowa, wynaleziono sposób na zapełnienie państwowych budżetów, wydrenowanych wydatkami wojennymi. W wielu krajach, w tym w Polsce, wprowadzono specjalny podatek od zysków wojennych. Była to jednorazowa danina, pobierana od tych osób i firm, którym w czasie wojny wiodło się lepiej, niż w ciągu trzech lat poprzedzających wojnę. W Polsce stawki takiego podatku wynosiły od 10 do 70 procent nadwyżki dochodów z czasu wojny (także bolszewickiej) ponad średnią z lat przedwojennych. Kto się bogacił na dostawach dla armii (dowolnej) płacił dodatkowe 20 procent. W rezultacie w 1920 zebrano z tego podatku 205 mln marek polskich, czyli 4,3 proc. wszystkich przychodów z danin publicznych.
Dziś wprowadzenie podobnego podatku byłoby średnio wykonalne, przede wszystkim dlatego, że nie wolno wprowadzać danin wstecznie. Czas pandemii owszem, można porównywać do wojny, ale zaburzenia nie były jednak tak silne, by usprawiedliwić złamanie zasady „lex retro non agit”.
Przydałaby się jednak jakaś forma solidarności tych co zarobili na pandemicznym kryzysie z tymi, co na tym zamieszaniu stracili. Oraz z państwem, niewątpliwie dziś uboższym niż półtora roku temu. W przypadku naszego państwa – tym uboższym, że wcześniej przez kilka lat trwoniło ono gigantyczne pieniądze na programy socjalne, motywowane czysto politycznie.
W takich realiach Komisja Europejska apeluje do państw członkowskich: pilnujcie, by największe firmy uczciwie płaciły podatki. W komunikacie sprzed kilku tygodni zachęca do wprowadzania dla nich obowiązku publikowania danych o efektywnej stawce podatku dochodowego. Apeluje tez o takie uregulowania, by firmom bardziej opłacało się finansowanie z kapitału, niż z długu. Wiadomo, ze zwłaszcza w obecnym czasie lepiej by gospodarka w dalsze długi nie popadała.
Z kolei Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) już od kilku lat pracuje nad tym, by objąć specjalnym podatkiem cyfrowych gigantów, takich jak Apple, Google czy Facebook. Oni przecież należą do grona wygranych na pandemii. Drugi pomysł OECD, wspierany silnie przez Stany Zjednoczone i ostatnio państwa grupy G7, to wprowadzenie na całym świecie minimalnej, 15-procentowej stawki podatku dochodowego dla największych korporacji.
Takie właśnie rozwiązania są planowane w świecie. Może jeszcze nie są powszechnie uzgodnione, może ktoś się z nich wyłamie. Ale pewna zbiorowa mądrość poważnych organizacji wskazuje: niech ciężar stawiania na nogi gospodarki po kryzysie niosą ci, co na tej sytuacji zyskali.
A w Polsce? U nas w ramach tzw. Polskiego Ładu mamy zapowiedź realnej podwyżki podatku dochodowego dla jednoosobowych przedsiębiorców. Takich, których obroty są mniejsze, niż promil tego, co osiągają internetowi giganci. Takich, którzy po zamrożeniu działalności wielu branż ledwo zipią.
Być może czasem warto iść pod prąd i negować ogólne trendy. Ale czy na pewno w tym przypadku?