Gdy po pierwszym listopada ze sklepów znikają znicze i nagrobne wiązanki, ich miejsce prawie natychmiast zajmują bożonarodzeniowe dekoracje umajone świątecznymi melodiami. Te natrętne melodie nie mogą być zbyt skomplikowane ani trudne. Mają trafić w gust zarówno babci, jak i wnuków. Muszą być lekkie, przyjemne i budować klimacik tymi wszystkimi dzwoneczkami, płatkami śniegu, choinkami, bombkami, prezentami. W to wszystko musi być wsadzony stary rubaszny dziad z siwą brodą, ubrany jak kretyn w czapkę z pomponem i czerwoną pelisę podbitą białym futrem, koniecznie utopiony w poetyce miłości i spotkań z bliskimi. Te piosenki mają nas przenieść do krainy dzieciństwa, dać poczucie bezpieczeństwa, relaksować i przywołać miłe wspomnienia.
Im bliżej świąt, tym w repertuarze więcej kolęd. Między te wszystkie „White Christmas”, „Last Christmas”, „Jingle Bells”, „I Saw Mommy Kissing Santa Claus” czy „Wonderful Chistmas Time” trafią „Do szopy, hej pasterze”, „Lulajże Jezuniu”, „Mędrcy świata, monarchowie” albo „Cicha noc”. Nie wiem, jak do tej ostatniej odnoszą się „prawilni” Polacy, twierdzący, że to jedna z najbardziej polskich kolęd, bo tak naprawdę to ona jest niemiecka, a dokładnie austriacka. Pewnie woleliby nie wiedzieć.
Wraz ze zbliżaniem się świąt pojawia się nawał obowiązków. Najważniejsze sprzątanie, bo przecież bez niego święta się nie odbędą. Tak jakby w domu nie było wystarczająco czysto, przecież sprzątamy praktycznie codziennie. W tym samym czasie prezenty. To dla cioci Heli, a to dla małego Krzysia, tamto dla dziadka, a dla wujka Stefana flaszkę – to go ucieszy najbardziej. Wszystko w lepkim potopie świątecznych piosenek. Później to wszystko trzeba będzie zapakować w połyskliwy świąteczny papier zadrukowany w jakieś renifery czy inne krzaki i przewiązać wstążką.
Kasa zaczyna się kończyć, a przecież jeszcze została aprowizacja. Artykuły pierwszej potrzeby, takie jak karp, śledź, kapucha na wigilię, mięso na pierwszy i drugi dzień świąt, ciasta. Góry jedzenia, z których połowa zostanie wyrzucona, bo nikt nie jest w stanie tyle wchłonąć. Żeby nas zachęcić do jeszcze większych zakupów,, sprzedawcy, wprawiając w dobry nastrój oczywiście, zasuną kolędę między oczy. I tak w dźwiękach towarzyszących piosence „Mizerna, cicha, stajenka licha” my będziemy kupować tony żarcia stojąc w kilometrowych kolejkach, a nasi partnerzy będą przypominać esemesami, żeby wziąć więcej, bo zabraknie.
Gdy świąteczne przygotowania mamy za sobą, choinka ubrana, stół zastawiony, my styrani jak woły, możemy chwilę odpocząć – zanim przyjdą goście oczywiście. Włączamy telewizor, żeby zerknąć na coś uspokajającego, a tam oczywiście świąteczne piosenki i kolędy, które po raz kolejny mają przenieść nas do krainy dzieciństwa i wprawić w dobry nastrój. Porzygać się można, a przecież jeszcze nie dotarła rodzina.
W końcu dotarła. „Co u was?” – pytają wścibskie ciotki, „Kiedy ślub?”, „Co z dziećmi?” – indagują młodego członka rodziny, który zaprosił partnerkę. Sztuczne uśmiechy, powitania, lepkie buziaki w policzek z koniecznym wymazaniem całej twarzy szminką. Za chwilę będzie opłatek, wymuszone życzenia i sztuczne uśmiechy. Wszyscy i tak myślą już tylko o tym, żeby się zapchać kapustą. Zaraz ktoś z gości zaproponuje: „to może włączmy kolędy”.
W tym momencie wchodzę ja, cały na biało, i włączam „Fuck Christmas” Erica Idle. Ciotki i tak nie zrozumieją, bo nie mówią językami, a ja trochę w końcu się zrelaksuję i za całe te przygotowania zemszczę małą zemstą. Niech cały świat usłyszy: „It's fucking Christmas time again!”.