Powód jest oczywisty: przez pryzmat biografii została pokazana droga całego pokolenia, historia Polski i jej elit, nie tylko artystycznych. Z pewnością największą sensację wywołają obszerne fragmenty poświęcone związkowi Kory z Ryszardem Terleckim, znanym większości Polaków jako eksponowany polityk PiS, w Sejmie i partii, choć przecież jego młodość była zupełnie inna.
Zanim dołączył do chóru funkcjonariuszy rządzącej partii domagających się odwołania Krzysztofa Głuchowskiego z dyrekcji krakowskiego Teatru im. Słowackiego za wystawienie „Dziadów” w reżyserii Mai Kleczewskiej – ponad cztery dekady wcześniej protestował przeciwko zdjęciu z afisza „Dziadów” Kazimierza Dejmka. Czy nie wyciąga wniosków?
Zanim poparł hejterską politykę wobec LGBT+ i krytykę nowej obyczajowości – sam był w awangardzie obyczajowych zmian, które w czasie rewolucji hipisowskiej wyrażały się poprzez seks i narkotyki, i jak mówiła Kora, jak napisała autorka książki Katarzyna Kubisiowska, w ruch szło co najmniej Tri, i – jak wspominała wokalistka – „Kleiliśmy się”.
Wspominam o tym nie dla złośliwości, tylko z ciekawości, bo w osobach Kory i Terleckiego można zobaczyć co najmniej dwie Polski. Tę liberalną, która od początku szukała wolności, i tę, która wyrosła w końcu na religijno-nacjonalistyczną, a może raczej opresyjną.
Wartościowe byłoby usłyszeć, co dziś sądzi Ryszard Terlecki na temat dawnych przekroczeń, bo być może poznał także ciemną stronę przesadnie traktowanej wolności i dlatego stał się w późniejszych latach zasadniczy. Ale czy to jest powodem, by symbol Strajku Kobiet, który Kora, gdyby żyła, na pewno by poparła – porównywać do symboli SS?
Skąd w człowieku, który był w awangardzie takie odruchy? Terlecki nie chciał z Kubisiowską rozmawiać, więc się pewnie nie dowiemy, czy czuje, że zdradził ideały młodości, czy może zrozumiał, że prowadziły donikąd. A może wręcz na cmentarz.
Z książki Kubisiowskiej można bowiem dowiedzieć się także o destrukcyjnych konsekwencjach hipisowskiej rewolucji, zwłaszcza jeśli chodzi o narkotyki. Są inne ciekawe tematy jak choćby wolna miłość i wolność seksualna.
Autorka „Się żyje” pewnie tylko w części odtwarza bogactwo miłosnych i seksualnych relacji Kory. Opisuje czasy, gdy mężczyzn w orbicie artystki mogło być kilku. Jakkolwiek by było, mąż Marek Jackowski, lider Maanamu, Bodek Kowalewski, basista grupy, i Kamil Sipowicz, ten, który okazał się największą miłością i ostatnim mężem, a ich kamuflowana relacja trwała od drugiej połowy lat 70.: Kamil okazał się ojcem drugiego dziecka w małżeństwie Jackowskich.
Opisuję to nie dla sensacji, tylko dlatego, by rzucić światło na szerszy kontekst ludzkich i rodzinnych historii opisanych w książce. Historia zaczyna się na Kresach, gdzie przyszli na świat rodzice Kory, a nie jest bynajmniej umoralniającą bajeczką o ludziach, którzy do ślubu żyli w dziewictwie, a potem byli sobie wierni do grobowej deski.
Tak nie było, również z powodu powikłanej historii naszej części Europy. Pierwsza żona ojca Kory po wejściu Sowietów została wraz z trzema córkami zesłana do Kazachstanu i tam zmarła z wycieńczenia. Tylko córki wróciły, ale po wojnie w Krakowie zastały obok ojca jego drugą żonę, z którą miał piątkę dzieci. Warto dodać, że ojciec artystki, były policjant, cudem przeżył w więzieniu w Buczaczu: uciekł spod stosu rozstrzelanych. Właśnie wtedy osiwiał.
Nie tylko rodzina ojca miała burzliwą historię. Matka wokalistki był dzieckiem romansu z żydowskim adwokatem, najpewniej żonatym, dlatego jego dzieckiem zajął się pewien komornik sądowy ze Stanisławowa. Jego też Sowieci zesłali na wyrąb drewna nad Bajkałem.
Uff, robi się gęsto od rodzinnych i erotycznych powiązań, z których każdy wyciągnie własne wnioski. Jeden jest oczywisty: życie nie przypomina religijnej czytanki o tym, jak żyć, a wiele z naszych problemów wyjaśniłaby być może debata Kora – Ryszard Terlecki, w której opowiedzieliby nam o swoich wyborach i motywacjach, mających korzenie jeszcze wcześniej niż w czasach pierwszej Solidarności.
Zobaczylibyśmy wtedy dwie twarze Polski, tak bardzo się nieznoszące. Kto wie, może nie opowiedzielibyśmy się za żadną z nich, tylko chcielibyśmy pójść własną drogą?
Naprawdę ciekawe będą wnioski, jakie wyciągną dla siebie czytelnicy „Się żyje”.