Nie ma w historii Polski drugiego takiego przypadku dezercji i zdrady wodza naczelnego sił zbrojnych. 17 września to straszny dzień napaści sowieckiej na Polskę, ale także największej narodowej hańby – hetmana, który w obawie o własne życie tchórzliwie uciekł z pola bitwy.
1 września 1939 r. prezydent Rzeczypospolitej Polskiej wydał odezwę do narodu, w której pisał: „W tej chwili dziejowej zwracam się do wszystkich obywateli państwa w głębokim przeświadczeniu, że cały naród w obronie swojej wolności, niepodległości i honoru skupi się dookoła Wodza Naczelnego i sił zbrojnych oraz da godną odpowiedź napastnikowi, jak to się już nieraz działo w historii stosunków polsko-niemieckich".
Ze wspomnień Stanisława Łepkowskiego, dyrektora Kancelarii Cywilnej Prezydenta RP, wynika, że Ignacy Mościcki nie był człowiekiem naiwnym. Doskonale orientował się w liczebności i wyposażeniu polskiej armii. Wbrew mitom rozpowszechnianym po wojnie, głównie przez propagandę komunistyczną, siły zbrojne II Rzeczypospolitej we wrześniu 1939 r. mogły stawić stanowczy i długi opór nacierającemu Wehrmachtowi. Widząc zaciętą obronę polskich wojsk, Niemcy musieli przecież dwukrotnie zmienić wytyczne tzw. „Planu Białego" (niem. Fall Weiss), przewidującego błyskawiczne zajęcie Polski.
Tymczasem już 7 września, kiedy dopiero co skapitulowała polska obrona na Westerplatte, marszałek Edward Śmigły-Rydz podjął decyzję o opuszczeniu Warszawy i przeniesieniu się wraz ze sztabem do Brześcia. 11 dni później uciekł do Rumunii. Czyn ten wydawał się tak haniebny, że nawet stronnicy Śmigłego nie mogli początkowo w to uwierzyć. Pisze o tym Dariusz Baliszewski w najnowszym numerze miesięcznika „Uważam Rze Historia". Przypomina dramatyczną reakcję ambasadora Polski we Włoszech, gen. Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego, na wieść o ucieczce Śmigłego do Rumunii.
Dreszcze przechodzą, kiedy czyta się wspomnienia byłego starosty kaliskiego, płk. Stefana Soboniewskiego, który 18 września dowodził garnizonem granicznym w Kutach, jak pewnym momencie o godzinie 1:30 jeden z policjantów zameldował mu, że do granicy zbliża się kolumna samochodów wodza naczelnego.
„Czy pan oszalał – wykrzyczał do komisarza policji zszokowany Soboniewski. – Każę pana oddać pod sąd wojenny za sianie paniki. To się nie może zdarzyć. Hetman nigdy nie opuszcza swoich wojsk!". Pułkownik wybiegł na most, ale ku swemu przerażeniu ujrzał przedzierającą się przez tłum uchodźców cywilnych kolumnę samochodów wiozących członków sztabu wodza naczelnego. W jednym z samochodów ujrzał Śmigłego.
Według niesprawdzonej relacji Elżbiety Błockiej, jej wuj, 47-letni płk Ludwik Bociański – były wojewoda wileński, a później poznański, generalny kwatermistrz rządu RP – był tak oburzony ucieczką marszałka, że w rejtanowskim geście zatrzymał kolumnę samochodów na moście i zażądał od marszałka powrotu do Polski. Znali się przecież z Rydzem dobrze z czasów, kiedy Bociański był komendantem szkoły podchorążych w Komorowie.
Podobno marszałek wysiadł z samochodu i zapytał się spokojnie, o co chodzi Bociańskiemu. „Chodzi o honor wojska!" – odkrzyknął zirytowany pułkownik. Dalej panowie rozmawiali już ze sobą po cichu. Po chwili rozwścieczony Rydz odepchnął Bociańskiego i skierował się do samochodu. Roztrzęsiony pułkownik wyjął z kabury pistolet, coś krzyknął i strzelił sobie w pierś. Rozeźlony marszałek kazał wrzucić ciężko rannego Bociańskiego do samochodu i zabrał go ze sobą do Rumunii. Bociański przeżył, ponieważ kula przeszła szczęśliwie obok serca. Jednak za swój czyn zapłacił długą i bolesną rehabilitacją w rumuńskich szpitalach. Historię tę potwierdził dowódca przygranicznego zwiadu konnego, podporucznik Józef Borkowski z Kłodawy.
Powstaniec wielkopolski, pułkownik Ludwik Bociański, był ostatnim człowiekiem, który mógł uratować Edwarda Śmigłego-Rydza od hańby. Nie udało mu się. Kolumna samochodów wodza naczelnego, składająca się z kilku limuzyn i dwóch ciężarówek, ruszyła ku granicy rumuńskiej. Marszałek Polski został internowany w Craiovej, skąd po pewnym czasie został przewieziony do willi patriarchy Mirona w Dragoslavele.
Pięć dni po ucieczce Rydza i całego rządu z Polski zaczęła się udręka Warszawy, na którą 22, 23 i 25 września 1939 r. Niemcy dokonali pierwszych nalotów dywanowych w tej wojnie. Honor polskiej klasy politycznej uratował dopiero prezydent Warszawy, Stefan Starzyński, który za swoje bohaterstwo zapłacił najwyższą cenę.
Na końcu nasuwa mi się pewna refleksja. Tamten wrzesień 1939 roku przypomina po części dzisiejszą sytuację na Ukrainie, z tą różnicą, że Ukraińcy mogą być dumni ze swoich przywódców. W czasie największej próby w dziejach tego państwa, ich prezydent, narażając się na zamach, pozostał w stolicy. Systematycznie odwiedza też linię frontu. Takiego człowieka zabrakło Polsce we wrześniu 1939 roku.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.