I znowu wrzesień, ten najsmutniejszy z polskich miesięcy. Niegdyś jeden z najpiękniejszych w roku. Od 83 lat pełen smutku i rozgoryczenia, który przypomina nam nie tylko o naszej własnej bezsilności, ale także o zdradzie sojuszników. Bo tak właśnie należy nazwać ich postawę. Żołnierze francuscy zajadający się serami i pijący hektolitry wina w wygodnych pomieszczeniach bunkrów na Linii Maginota – oto obraz, którego nigdy nie wolno nam zapomnieć.
Pięć milionów dobrze wyposażonych żołnierzy, tysiące świetnie przeszkolonych oficerów, całkiem dobry sprzęt mechaniczny i pancerny, a po przeciwnej stronie granicy jedynie symboliczne siły Wehrmachtu. Reszta wojsk niemieckich paliła przecież w tym czasie polskie wsie i miasta. Trzeba bowiem pamiętać, że to nie SS, ale regularne wojsko niemieckie zagrało ponure preludium do strasznej symfonii przemysłowego ludobójstwa, którym mieli się później zająć koledzy z SS. Warszawa płonęła, a francuscy żołnierze śmiali się przy wodewilowych nagraniach Maurice'a Chevaliera. Czyż nie wyczerpuje to definicji zdrady jako świadomego odstąpienia od zobowiązań wobec sojusznika? Francuzi mają powody do wstydu.
Ale niestety my też je mamy, i to wcale nie mniejsze. Ucieczka całego aparatu państwowego, wodza naczelnego i części wojska do Rumunii nie mieści się nawet w pojęciu zdrady. To hańba w jej najczystszej postaci. To porzucenie narodu, który przez lata płacił podatki i ufał tym ludziom, wierząc w ich bełkotliwą propagandę ukazującą Polskę jako jedno z najsilniejszych państw świata. Przez dekady wierzyliśmy, że uciekali, ponieważ już nie mieli innego wyjścia. Uwierzyliśmy w ich rzekomy pragmatyzm, w chęć ratowania ciągłości państwa, konstytucyjnego porządku Rzeczypospolitej, jej suwerenności i godności. Ale nic bardziej mylnego. Oni mieli przygotowany – jak przekonacie się państwo, czytając poruszający artykuł śp. Dariusza Baliszewskiego – plan ucieczki przygotowany znacznie wcześniej i jeszcze dodatkowo dali się nabrać na sowiecki blef. Po co więc były te wszystkie duby smalone wypowiadane przez płk. Becka w Sejmie o najważniejszej wartości w życiu narodów, jaką jest honor?
Zdradą jest nie tylko świadome złamanie przysięgi żołnierskiej czy porzucenie przyjaciół, którym przysięgało się wierność, ale także, a może przede wszystkim, odstępstwo od wartości, których przysięgało się bronić. Marszałek Rydz-Śmigły, pułkownik Beck, generał dywizji Felicjan Sławoj-Składkowski i wielu, wielu innych złamało przysięgę wojskową w brzmieniu: „Przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu, w Trójcy Świętej Jedynemu być wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczpospolitej Polskiej, chorągwi wojskowych nigdy nie odstąpić, stać na straży konstytucji i honoru żołnierza polskiego (...) za sprawę Ojczyzny mej walczyć do ostatniego tchu w piersiach i w ogóle tak postępować, abym mógł żyć i umierać jak prawy żołnierz polski". Nie postąpili tak, aby żyć jak prawi żołnierze. Chorągwie porzucili, za sprawę ojczyzny nie walczyli do ostatniego tchu, honor żołnierza polskiego splamili.
Konstytucja kwietniowa pozwalała prezydentowi Rzeczypospolitej przekazać swoje uprawnienia dowolnie wskazanej osobie w dowolnym miejscu i momencie. Nie trzeba było w tym celu uciekać z Polski, tym bardziej że pan profesor Ignacy Mościcki nie rozstawał się z paszportem szwajcarskim, który Niemcy zapewne by honorowali. Jego ucieczka 17 września 1939 r. była więc aktem, który ja – obywatel tego państwa i potomek tych, którzy zostali w płonącej stolicy – mam moralne prawo nazwać tchórzostwem i zdradą. Tym bardziej że z opowiadań świadków, wśród których był także dyrektor gabinetu prezydenta RP Stanisław Łepkowski, podczas internowania przez Rumunów prof. Mościcki oświadczył, że jest Szwajcarem, i wylegitymował się paszportem tego państwa. Oto wymowna scena zamykająca historię II Rzeczypospolitej. A przecież ten sam prezydent jeszcze 17 dni wcześniej wzywał w odezwie: „Cały naród polski, błogosławiony przez Boga, w walce o swoją świętą i słuszną sprawę, zjednoczony z armią, pójdzie ramię przy ramieniu do boju i pełnego zwycięstwa". Cały? O nie! Niektórych zabrakło.
Trzy dni po ucieczce elity państwa sanacyjnego bohaterscy mieszkańcy Grodna rozpoczęli obronę przed Sowietami, których naczelny wódz kazał nie drażnić. Polskie dzieci były przywiązywane jako żywe tarcze do sowieckich czołgów. Mimo tak strasznego barbarzyństwa ten niewielki kresowy gród wpisał się na listę najbardziej bohaterskich miast świata. W godzinie najcięższej próby naród nie potrzebował ani odezw, ani rozkazów, ani swoich tchórzliwych przywódców. Poradził sobie, instynktownie, znacznie lepiej bez nich.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.