Ktoś z uczestników narady wojennej przestawił pozostawioną przez Stauffenberga teczkę za grubą nogę wielkiego drewnianego stołu konferencyjnego. Podmuch spowodowany eksplozją wyrzucił Hitlera przez okno. Być może sytuacja wyglądałaby dla Hitlera znacznie gorzej, gdyby narada odbywała się w betonowym bunkrze. Wówczas podmuch cisnąłby go na ścianę, miażdżąc kości i organy wewnętrzne. Ze względu na upalny dzień naradę przeniesiono jednak do drewnianego baraku o stosunkowo cienkich ścianach.
Hitler naprawdę zdawał się być wyjątkowym szczęśliwcem. Czterej uczestnicy narady – szef Sztabu Generalnego Lotnictwa Günther Paulus Korten, pierwszy oficer Sztabu Generalnego płk Heinz Brandt, szef adiutantury Hitlera ds. Wehrmachtu Rudolf Schmundt i stenografista Heinrich Berger – zmarli w wyniku odniesionych ran. Hitler stał w najbezpieczniejszym miejscu przy stole. Dowodzi tego fakt, że stojący obok niego gen. Adolf Heusinger też został tylko lekko ranny. Po wojnie człowiek ten został generalnym inspektorem Bundeswehry i przewodniczącym Komitetu Wojskowego NATO.
Współczesna niemiecka historiografia ukazuje zamach w Wilczym Szańcu jako przykład heroicznego oporu części niemieckiej kadry oficerskiej wobec zbrodniczej dyktatury Hitlera. Nic bardziej mylnego. Od stycznia 1933 r. niemiecki korpus oficerski wykazywał się zdumiewającą biernością wobec narastającego w Niemczech terroru, a przecież wówczas już armia była zdolna obalić dyktaturę wrzaskliwego agitatora z monachijskich piwiarni, który przeobraził się w pana życia i śmierci. On zaś, doskonale o tym wiedząc, kusił korpus oficerski Reichswehry obietnicami zniesienia wszystkich ograniczeń nałożonych na niemieckie siły zbrojne przez traktat wersalski.
Przez 12 lat istnienia dyktatury nazistowskiej opór wobec rządów Hitlera narastał wśród wszystkich grup zawodowych i społecznych z wyjątkiem wojska. Dopiero kiedy skutecznie przeprowadzony desant aliancki na zachodzie i szybkie postępy Armii Czerwonej na wschodzie poważnie zagroziły niemieckiej mocarstwowości, korpus oficerski zaczął przejawiać pierwsze oznaki krytyki wobec strategii wodza. Sam Stauffenberg przyłączył się do nielicznej grupy przeciwników Hitlera z Wehrmachtu dopiero po powrocie z Afryki Północnej w sierpniu 1943 r.
Puczyści, którzy przeżyli wojnę, twierdzili, że bezpośrednim powodem decyzji o organizacji zamachu był wydany wiosną 1944 r. rozkaz Ernsta Kaltenbrunnera o deportacji 40 tys. Żydów węgierskich do komór gazowych w Treblince. Trudno jednak uwierzyć w ten nagły przejaw humanitaryzmu u ludzi, którzy aż do klęski w Stalingradzie bez żadnych oporów akceptowali zabijanie cywilów w całej Europie, od bombardowań Molde i Kristiansund w Norwegii po masakry mieszkańców Kandanos i Kondomari na Krecie.
Gdyby pułkownik Stauffenberg przeżył wojnę, zapewne zasiadłby na ławie oskarżonych za zbrodnie wojenne popełnione na wschodzie. Podobnie stałoby się z większością lipcowych spiskowców. Nazywanie więc tych ludzi „niemieckim ruchem oporu" jest mocno przesadzone. Nie można wprawdzie odmówić Stauffenbergowi odwagi, ale należy pamiętać, że jego czyn był podyktowany potrzebą utrzymania niemieckich posiadłości w Europie, a nie troską o los innych narodów. Tę postawę najlepiej wyrażają jego ostatnie słowa wykrzyczane przed plutonem egzekucyjnym: „Es lebe unser heiliges Deutschland!" (Niech żyją nasze święte Niemcy!).
Hitler bez wątpienia zasługiwał na karę śmierci. Jednak jego ocalenie 20 lipca 1944 r. okazało się niezbędnym warunkiem całkowitej klęski Niemiec, która nastąpiła rok później.