Dawne spory o sens warszawskiego zrywu ustępują dziś dylematom związanym z formami pamięci o nim.
Bohaterów nie pyta się o sens walki. Powstańcy warszawscy przed niemal ośmioma dekadami zrobili swoje. Jak żołnierze Leonidasa pod Termopilami, kiedy garstka trzystu Spartan w szaleńczym zrywie broniła wąwozu przed gigantyczną armią Persów. Powstańcy warszawscy nie posiadali dogłębnego rozeznania w sytuacji międzynarodowej. A ta zryw polskiej stolicy już w chwili militarnej inicjacji skazywała na klęskę. Z perspektywy Warszawy, szeregowych żołnierzy AK, a nawet jego dowództwa polityczna kalkulacja nakazywała powstanie wszcząć szybciej niż później. By się, broń boże, nie spóźnić. Obawa, że nadchodząca ze wschodu jak walec armia Stalina dalej będzie rozjeżdżać niemiecki Wehrmacht, z marszu przekroczy Wisłę, wejdzie do Warszawy, ogłosi się jej wyzwolicielem i zainstaluje komunistyczny rząd, przekreślała polityczne rachuby polskiego rządu na emigracji. Podległa mu, a stojąca z bronią u nogi AK potwierdziłaby tylko inkryminowaną przez Stalina pasywność „burżuazyjnej Polski” wobec hitlerowskich Niemiec. Należało wiec uprzedzić wejście do Warszawy Rosjan, samemu przechwycić stolicę z rąk pobitych Niemców. Po 5 latach okupacji, wypełnionych wprawdzie sabotażem, żołnierzom AK marzyła się wielka chwila odwetu. Nóż sam się otwierał. Akowcy widzieli przecież pobite i smętne oddziały Wehrmachtu ciągnące z frontu wschodniego przez Warszawę.
Ale perspektywa z Warszawy nie uwzględniała podstawowego faktu, że w zmaganiach z Niemcami będą samotni jak palec. Stalin odmówił sojusznikom londyńskiego rządu, USA i Wielkiej Brytanii, dostępu do swoich lotnisk. Startujące stamtąd, w niewielkiej odległości od Warszawy, alianckie desanty mogłyby przerzucić do rąk powstańców bardziej znaczące ilości broni, sprzętu i żywności, niż czyniły to skazane od początku na niepowodzenie loty z włoskiego Brindisi. Bez mała 2 tysiące kilometrów od polskiej stolicy. Nic bardziej jednak nie uwypukla klęski politycznej rachuby londyńskiego rządu niż wizyta jego premiera Stanisława Mikołajczyka u satrapy na Kremlu, którego chciał przecież wykiwać. Tam, kilka dni po wybuchu powstania, polski premier wręcz błagał Stalina, by ruszył z ofensywą na Warszawę. Ale cyniczny i przebiegły Stalin realizował swój plan ujarzmienia burżuazyjnej Polski. Postanowił ją udusić niemieckimi rękami. Zarechotał Mikołajczykowi prosto w twarz: „Gdzie macie czołgi? Cóż to za armia bez czołgów?”
Cyniczne, ale niestety prawdziwe. Uzbrojenie AK wołało o pomstę do nieba. Owszem, posiadano broń, o ile zdobyto ją na Niemcach. Przede wszystkim pozbawione wsparcia alianckiego Powstanie utopiło się w morzu własnej krwi. Historycy od tamtego momentu toczą ze sobą batalię o sens lub bezsens powstańczego zrywu. Oskarżają lub bronią rządu londyńskiego i dowództwa armii. Najbardziej sprawiedliwa ocena musi uwzględnić, że Powstanie Warszawskie wprawdzie chronologicznie należało do okresu II wojny światowej, gdy po obydwu stronach barykady stały III Rzesza Hitlera i koalicja antyhitlerowska z USA, Wielką Brytanią i Związkiem Radzieckim – politycznie jednak Powstanie otwierało już okres zimnej wojny, z czego w rządzie londyńskim mało kto zdawał sobie sprawę. A w ramach zimnowojennej logiki Stalin przywłaszczył sobie Polskę, którą alianci zachodni uznali za strefę wpływów radzieckich.
Historia toczy się syngularnie, tzn. tak, a nie inaczej. Tylko w ograniczonym zakresie hipotetyczny, odmienny bieg zdarzeń można zakreślić w ramach kontrfaktycznej historii. Jedno nie ulega jednak wątpliwości, dla Polski w 1944 roku przed wasalizacją radziecką ratunku nie było. O losach Polski decydował Stalin. Londyn i Waszyngton potrzebowali radzieckiego sojusznika do ostatecznego marszu na Berlin. A Amerykanie liczyli na radzieckie wsparcie w rozprawie z sojusznikiem Hitlera – Japonią. Decyzje w teatrze wojny w lecie 1944 roku zapadały ponad głową rządu emigracyjnego. O czym powstańcy, rzecz jasna, nie wiedzieli. Do końca liczyli przecież na zrzut nad Warszawą sławnej brygady spadochronowej generała Sosabowskiego. Do tego cudu nie doszło. Stalin odmawiał zgody na start alianckich samolotów z radzieckich lotnisk.
Dylemat generacji Polaków idącej do Powstania był dużo większy niż współczesnej – jak pamiętać o bohaterskich żołnierzach i żołnierkach, kiedy ostatni z nich wykruszają się na naszych oczach. Kiedy nie opowiedzą już o swoim własnym dramacie, ale i wnukom ich oprawców z 1944 roku, jak to bywało w dekadach po 1989 roku, nie podadzą ręki. Jak promować pamięć wśród generacji 3.0, niechętnej kulturze pomników, litery, a z endogeniczną słabością do wizualizowania rzeczywistości. Jak kultywować patriotyczną postawę, nieszowinistyczną. Muzeum Powstania Warszawskiego, niejako z urzędu, wypada w roli moderatora narodowej pamięci całkiem dobrze. Także nowy polski ambasador w Berlinie Dariusz Pawłoś zorganizował w niemieckiej stolicy bieg pamięci dla chętnych wszystkich narodowości. Takiej inicjatywie można tylko przyklasnąć. Co uczyniliby pewnie także sami powstańcy.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.