Zakończyłem go słowami: „Czy zatem najemnicy są bohaterami, czy zwykłymi zbirami? Przede wszystkim są nieprzewidywalni. Bywają bardzo niebezpieczni dla swoich protektorów, kiedy tracą do nich zaufanie. Powinien o tym pamiętać zwłaszcza Władimir Putin, który w 2014 r. pozwolił byłemu oficerowi GRU Dmitrijowi «Wagnerowi» Utkinowi założyć wzorowaną na amerykańskiej grupie Blackwater prywatną firmę wojskową złożoną z byłych oficerów zawodowych Armii Federacji Rosyjskiej. Ta formacja miała m.in. wspierać rosyjską agresję na Ukrainę. Dzisiaj jej dowódca Jewgienij Wiktorowicz Prigożyn zaczyna otwarcie krytykować Putina i rosyjskiego ministra obrony narodowej Siergieja Szojgu. Wiemy, jak w przeszłości takie konflikty się kończyły. Historia lubi się powtarzać”.
Minął miesiąc i moje słowa się sprawdzają.
Najemnicy naprawdę zmieniają świat. Obalają dyktatury i zmieniają wojny. Dokonują cichych zamachów stanu lub prowadzą wojny w sposób ostentacyjny i bez stosowania jakichkolwiek reguł. Istnieją od niepamiętnych czasów. Dawniej nazywano ich żołdakami, bo dla żołdu i przygody wojennej gotowi byli oddać nie tylko życie, ale nawet zaprzedać duszę. Obecnie bardziej pasuje do nich wymyślone przez Fredericka Forsytha określenie „psy wojny”. Niczym XVI-wieczni landsknechci dzisiejsi najemnicy tworzą prywatne armie do wynajęcia i wzorem swoich poprzedników w walce nie mają sobie równych. Najbardziej znanymi najemnikami w historii byli XVII- i XVIII-wieczni piechurzy landgrafów Hesji-Kassel, którzy za pieniądze wynajmowani byli innym krajom do walki. O mały włos nie zdławili wielkiej rewolucji amerykańskiej.
Współczesne formacje wojskowe składające się z ochotników walczących za pieniądze nie różnią się szczególnie od swoich heskich poprzedników. Wiele oddziałów najemnych powstało zwłaszcza w Afryce w okresie postkolonialnym. Konflikty w Demokratycznej Republice Konga (DRK), Katandze, Biafrze czy Angoli przyciągały awanturników lub spłukanych finansowo weteranów narodowych sił specjalnych.
Najbardziej znanym kondotierem XX w., który stał się archetypem forsythowskiego „psa wojny”, był francuski pułkownik Gilbert Bourgeaud, znany bardziej pod pseudonimem Bob Denard. Po latach służby w Indochinach i Maroku walczył jako najemnik u boku prezydenta Katangi i premiera DRK Mojżesza Kapendy Czombe. Po wyjeździe z Afryki Bob Denard udał się na Komory, niewielkie wyspiarskie państewko w północnej części Kanału Mozambickiego, gdzie aż 15-krotnie organizował przewrót wojskowy. Jego marzeniem było stworzenie z tych wysp bazy współczesnych piratów, którzy atakowaliby statki handlowe przepływające przez Kanał Sueski i Morze Czerwone ku otwartym akwenom Oceanu Indyjskiego. Ale życie najemnika jest pełne ryzyka. Denard ostatnie pięć lat życia spędził we francuskim więzieniu skazany za organizację zamachu stanu w Beninie.
W obronie Mojżesza Czombego, demokratycznie wybranego prezydenta Katangi, walczyli także polscy najemnicy. Prywatnym oddziałem polskich żołnierzy dowodził były oficer Wojska Polskiego, zaciekły antykomunista Rafał Gan-Ganowicz, znany bardziej pod pseudonimem korespondenta Radia Wolna Europa Jerzego Rawicza. Jego nienawiść do ZSRR była tak wielka, że próbował zorganizować zbrojny opór wszędzie tam, gdzie pojawiało się sowieckie zagrożenie. W 1967 r. grupa Gan-Ganowicza zestrzeliła nawet radziecki samolot pilotowany przez płk. Kozłowa, dowódcę grupy „radzieckich doradców” kierujących komunistyczną rebelią w Jemenie.
Najemników charakteryzuje bezczelność połączona z niesłychaną brawurą i obojętnością na własny los. Ci ludzie nie mają instynktu samozachowawczego. Zabijanie jest ich celem, śmierć na froncie jest wliczona w ryzyko. Ludzie tacy jak Jewgienij Wiktorowicz Prigożyn nie znają strachu, ale też nie interesują się losem innych. Nie odczuwają żadnej empatii prócz lojalności wobec swoich towarzyszy broni. Są gotowi oddać swoje życie, ale też podpalić świat. Być może Prigożyn jest na najlepszej ku temu drodze.