4 czerwca to już data-symbol. Miał to być moment magicznego przejścia od komunizmu do wolnorynkowego kapitalizmu i demokracji. Czy tak jednak rzeczywiście było? Czy taka narracja nie jest zbyt uproszczona? Odrzućmy więc wszelkie interpretacje polityczne. Przyjrzyjmy się podstawowym faktom.
W wyborach z 4 czerwca 1989 r. komuniści wraz ze swoimi koalicjantami mieli z góry zapewnione 65 proc. mandatów w parlamencie. 264 ich kandydatów miało zostać wybranych w okręgach, a 35 z tzw. listy krajowej. Komitetowi Obywatelskiemu „Solidarność” pozwolono zdobyć tylko najwyżej 161 miejsc w liczącym 460 osób Sejmie. Ostatecznie zdobył on wszystkie miejsca, o które mógł zawalczyć. Wybory odbywały się w dwóch turach, a pomiędzy nimi… zmieniono ordynację. Okazało się bowiem, że w pierwszej turze wyborcy odrzucili 33 z 35 komunistycznych i sojuszniczych kandydatów z listy krajowej. (Kandydatów startujących na listach w okręgach nie mogli w ten sposób odrzucać. Zawsze wchodził ktoś z listy PZPR lub stronnictw sojuszniczych.) W drugiej turze przepchnięto więc ich do Sejmu. W efekcie do Sejmu dostało się 173 kandydatów PZPR i 161 „Solidarności”. Pozostałe mandaty zyskali przedstawiciele stronnictw sprzymierzonych z komunistami. 76 mandatów przypadło Zjednoczonemu Stronnictwu Ludowemu, 27 Stronnictwu Demokratycznemu, 10 Stowarzyszeniu „Pax”, 8 Unii Chrześcijańsko-Społecznej i 5 Polskiemu Związkowi Katolicko-Społecznemu. Czy to można uznać za przejaw demokracji? Wolne wybory wówczas odbyły się jedynie do Senatu, gdzie komuniści nie mieli żadnego z góry zagwarantowanego mandatu. I żadnego nie zdobyli. 99 z nich przypadło „Solidarności” a jeden kandydatowi niezależnemu – Henrykowi Stokłosie. Gdyby Polacy mieli możliwość swobodnego wyboru posłów, to wynik wyborów do Sejmu byłby bardzo podobny jak do Senatu. Członkowie PZPR i stronnictw sojuszniczych stanowiliby tam garstkę posłów – albo nie byłoby ich wcale.
Wybrany w „częściowo wolny” sposób parlament wybrał następnie prezydenta – Wojciecha Jaruzelskiego, czyli człowieka odpowiedzialnego za zrujnowanie Polski. Do tego wyboru doszło w wyniku zakulisowych ustaleń między PZPR i „Solidarnością”. Część posłów Komitetu Obywatelskiego nie pojawiła się w ich wyniku na głosowaniu, część oddała głosy nieważne. W efekcie tego Jaruzelski zwyciężył jednym głosem. Gdyby wówczas był wybierany w wyborach powszechnych, zapewne zdobyłby w nich kilka procent głosów i nie wszedłby do drugiej tury. No, ale taka to wówczas była „demokracja”.
O ile pierwszym prezydentem po „obaleniu komunizmu” został komunista Jaruzelski, to na pierwszego premiera desygnowano gen. Czesława Kiszczaka, czyli szefa zbrodniczego MSW. Na szczęście nie udało mu się utworzyć rządu. ZSL i SD porozumiały się bowiem z Komitetem Obywatelskim i razem utworzyły rząd Tadeusza Mazowieckiego. W owym „pierwszym niekomunistycznym rządzie” wicepremierem był… gen. Kiszczak. Do 6 lipca 1990 r. zajmował kluczowe stanowisko ministra spraw wewnętrznych. Do tego momentu ministrem obrony był natomiast gen. Florian Siwicki, czyli dowódca wojsk uczestniczących w 1968 r. w inwazji na Czechosłowację i zarazem jeden z architektów stanu wojennego. Służba Bezpieczeństwa działała aż do 31 lipca 1990 r. a Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk został ustawowo zniesiony dopiero 11 kwietnia 1990 r.
Kiedy więc w Polsce skończył się komunizm? Czy 31 grudnia 1989 r., czyli w dniu, w którym ustawowo przywrócono koronę do godła Polski i zmieniono nazwę państwa? Czy 25 listopada 1990 r., czyli w dniu pierwszej tury prawdziwie wolnych wyborów prezydenckich? Czy 22 grudnia 1990 r., gdy prezydent Ryszard Kaczorowski przekazał Lechowi Wałęsie insygnia władzy II RP? Czy też może 27 października 1991 r., w dniu pierwszych od kilku dziesięcioleci prawdziwie demokratycznych wyborów parlamentarnych? A może 17 września 1993 r., czyli w dniu opuszczenia Polski przez ostatnich żołnierzy rosyjskich? A może tak naprawdę ten cały komunizm nigdy się u nas całkiem nie skończył?