Nie łudźmy się; w Stanach Zjednoczonych kara śmierci była, jest i będzie. Fakt, że gorącego zwolennika tej formy kary – Donalda Trumpa – zastąpił na fotelu prezydenta liberalny i sceptyczny wobec niej Joe Biden, raczej niczego nie zmieni. Czy jednak naprawdę musi ona być wykonywana w sposób kwalifikowany? Bo jak inaczej nazwać okoliczność, że stracony 8 czerwca w Arizonie Frank Atwood czekał na egzekucję 37 lat?
Nasi przodkowie z minionych epok chętnie ćwiczyli swoją kreatywność, wymyślając przebogate repertuary tortur, jakimi raczono skazańców w ramach kwalifikowanej kary śmierci, a więc takiej, której celem nie było jedynie zakończenie życia ofiary, ale też zadanie jej przedtem jak największych cierpień. Proceder ten z jednakowym entuzjazmem stosowano we wszystkich państwach świata od starożytności, poprzez średniowiecze aż do czasów nowożytnych. Zaczął on stopniowo tracić na popularności w dobie oświecenia, zaś przełomem była rewolucyjna – jak na tamte czasy – decyzja księcia Toskanii Piotra Leopolda Habsburga, który w 1786 roku jako pierwszy europejski władca w kodeksie karnym zwanym Leopoldina wprowadził całkowity zakaz kary śmierci, hańbiących kar cielesnych oraz tortur podczas śledztwa.
Od tego czasu w mentalności ludzkości zaszły gruntowne zmiany. Dzisiaj (oczywiście w pewien sposób generalizując) zazwyczaj postrzegamy karę śmierci jako przykrą konieczność, formę zapewnienia społeczeństwu bezpieczeństwa czy zadośćuczynienia ofierze lub jej rodzinie. Przeważnie także zgadzamy się z tym, że powinna być ona wykonywana w sposób możliwie najbardziej humanitarny, szybki i bezbolesny. Raczej też nie czekamy z wypiekami na twarzy na widowisko egzekucji licząc, iż będzie ono jak najbardziej krwawe i emocjonujące, oraz nie dopatrujemy się w treści wyroku woli boskiej.
Skoro więc nasze podejście do kary śmierci zmieniło się przez stulecia o 180 stopni, to dlaczego Amerykanie nadal nie dostrzegają wyrafinowanego okrucieństwa w zmuszaniu skazańca do ciągnącego się przez dziesięciolecia oczekiwania na dopełnienie się jego losu? Frank Atwood nie był przypadkiem odosobnionym. Lista osób, którym amerykański wymiar sprawiedliwości zafundował gehennę kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu lat pobytu w celi śmierci, nie jest bynajmniej krótka. A nie trzeba być mistrzem empatii ani orłem inteligencji, by móc wyobrazić sobie, jakie tortury psychiczne przeżywa człowiek, który przez 30 lub więcej lat budzi się każdego ranka z myślą, czy dziś już nadszedł TEN dzień.
Czy okoliczność łagodzącą dla tych niezrozumiałych faktów może stanowić niezwykle zawiła procedura poprzedzająca wydanie wyroku o najwyższym wymiarze kary? Niezupełnie. O ile bowiem jest całkowicie naturalnym i wręcz pożądanym, aby przed sięgnięciem po ten budzący grozę środek karny sprawdzić wszelkie możliwe poszlaki, dowody i rozwiać każde wątpliwości, o tyle wszystko to powinno odbywać się przed zapadnięciem wyroku. Z kolei ewentualne apelacje czy odwołania od przedmiotowych wyroków powinny być bezwzględnie traktowane priorytetowo i rozpatrywane w pierwszej kolejności, bez zmuszania więźnia, jego rodziny, rodziny ofiary oraz wszystkich zaangażowanych w sprawę osób do przeżywania długoletnich męczarni. Bo przecież nie tylko skazany cierpi i żyje w zawieszeniu; w podobnym stanie znajdują się też wspomniane rodziny, które nie mogą zamknąć pewnego etapu, przeżyć żałoby i rozpocząć nowego życia.
Frank Atwood został uznany winnym porwania i zamordowania 8-letniej dziewczynki w 1984 roku, jednak jego adwokat do końca przekonywał, że wyrok, który zapadł w 1987 roku, został wydany pomimo wątpliwości co do winy jego klienta. Prawnik twierdził, że sprawa miała charakter czysto poszlakowy, a istotne dowody wskazywały na udział w zbrodni innego podejrzanego. Skazaniec nie przyznawał się do winy i również utrzymywał, że jest niewinny.
Zapewne nie poznamy już nigdy wszystkich okoliczności tej strasznej tragedii. Abstrahując jednak od tego, czy Atwood był winny, czy niewinny, to nie podlega żadnej dyskusji, że nie powinien on spędzić 37 lat w celi śmierci. Ludzie, którzy do tego doprowadzili, są sprawcami tortur człowieka – i w tej kwestii nie ma akurat żadnych wątpliwości.
Czy w tej sytuacji możemy uznać z czystym sumieniem, że kraj pełniący rolę wzorca dla reszty świata oraz strażnika demokracji i praw człowieka rzeczywiście na nią zasługuje? Kiedyś, zachłyśnięci „wspaniałością” zachodu, do którego przez tyle lat PRL-u nie mieliśmy dostępu, nie żywilibyśmy w tym względzie najmniejszych wątpliwości. Ten stan euforii i zauroczenia, jak w każdej relacji, powoli mija. Jaki obraz odsłoni się, gdy zdejmiemy na dobre różowe okulary? A może ważniejsze pytanie powinno brzmieć – co my z nim zrobimy?
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.