Już tylko podpis prezydenta i zaledwie kilka tygodni oczekiwania dzieli nas od podatkowej rewolucji. A może nawet przewrotu, bo to słowo lepiej odzwierciedla to, co może nastąpić z początkiem nowego roku. Ekspresowo przepchnięty przez parlament tzw. „Polski Ład” wyciśnie więcej pieniędzy z kieszeni podatników – czy to z firm czy zwykłych obywateli. Owszem, będą tacy, którzy na zmianach skorzystają, ale system fiskalny zrobi się jeszcze bardziej skomplikowany.
A przecież miało być prościej. „Stawiamy na politykę trzech p: przejrzystość, prostotę i przyjazność systemu podatkowego" – zapowiadała w 2018 r. ówczesna minister finansów w rządzie PiS Teresa Czerwińska w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”.
Obecny rząd jakoś o tej deklaracji zapomniał. Gdy ustawa nowelizującą podatki trafiała do Sejmu jako projekt rządowy, zawierała "tylko" 259 stron tekstu dotyczącego merytorycznych zmian (nie licząc znacznie dłuższego uzasadnienia). W trakcie prac legislacyjnych „ład” spuchł do 276 stron. Podatek dochodowy od osób fizycznych jest zmieniany w 80 miejscach, a dochodowy od osób prawnych – w 77. Wprowadzono liczne nowe metody obliczania podatku za pomocą matematycznych wzorów z wieloma zmiennymi. I tyle chyba wystarczy, by wątpić w przejrzystość i prostotę.
Dzisiejszy wiceminister finansów Jan Sarnowski nie traci jednak entuzjazmu. „System jest prosty: zero opodatkowania do wysokości płacy minimalnej” – powiedział w rozmowie z „Dziennikiem Gazetą Prawną”.
Tak, niby zero, bo podwyższona zostanie kwota wolna. Tylko, że nowy system nie pozwala już na odliczanie składki zdrowotnej od należnego PIT. Stanie się ona zatem nowym, 9-procentowym podatkiem zdrowotnym. Zawiedzie się zatem ktoś zarabiający na poziomie owej minimalnej płacy, czyli 3 tys. zł. Nie dostanie wypłaty w kwocie brutto bo zapłaci co miesiąc około 230 zł nowego podatku. Niby płacił go do tej pory, ale de facto go nie czuł. Teraz poczuje.
„System będzie nowoczesny, konkurencyjny i sprawiedliwy” – głosi resort finansów w oficjalnym komunikacie o Polskim Ładzie. Tę sprawiedliwość już dziś widać w szczegółach. Otóż aby zrekompensować tzw. klasie średniej wzrost obciążeń, wywołany m.in. nowym „zdrowotnym” podatkiem, wprowadzono ulgę dla osób zarabiających rocznie od 68,4 tys. do 133,7 tys. zł (miesięcznie to 5,7 – 11,1 tys. zł brutto) . Pal sześć, ze obliczaną skomplikowanym wzorem, ale wprowadzono. Tylko, że nie dla wszystkich. Nie obejmie ona m.in. osób zarabiających na umowach zlecenia i emerytów. Zapyta ktoś: a gdzie są ci emeryci dostający na rękę ponad 4 tys. zł? Owszem, są. Na przykład byli górnicy. Czy redukcję ich emerytur już za dwa miesiące da się wytłumaczyć odchodzeniem od węgla? A może deklarowaną przez MF sprawiedliwością?
Tę lukę dostrzegli senatorowie podczas prac na ustawą. Wiceminister Sarnowski tłumaczył wtedy, że jego resort nie dał rady przygotować odpowiedniego algorytmu obliczania ulgi dla wysokich emerytur. – Nie podjęliśmy się tego bardzo trudnego ćwiczenia – powiedział podczas obrad senackiej komisji. Ejże, panie ministrze! Czy tam w ministerstwie używacie liczydeł czy komputerów? Gdzie ta „nowoczesność” systemu?
O tym, że nie ma co wierzyć w rządowe hasła dotyczące „Polskiego Ładu” dowodzi też historia wprowadzania jeszcze jednej daniny, która pojawi się od 1 stycznia. Chodzi o podatek liczony od przychodów tych spółek, które wykazują straty albo niską rentowność.
– Wdrażamy podatek od wielkich korporacji. Ma obciążyć duże firmy międzynarodowe, kiedy nie płacą podatku CIT, albo płacą go w sposób niewielki – tak zapowiadał premier Mateusz Morawiecki. Gdy jednak rząd pokazał projekt przepisów, okazało się, że ten podatek zapłaci nawet mała rodzinna spółka z o.o., jeśli nie przekroczy 1-procentowej rentowności.
W rządowej propagandzie takich niedopowiedzeń i zwykłych kłamstw jest wokół „Polskiego Ładu” znacznie więcej. Prawda może wyjść na jaw po tym, gdy każdy przedsiębiorca usiądzie do obliczeń z własnym księgowym. A przeciętny Kowalski może tę prawdę ujrzeć znacznie później, bo wiosną 2023 r., gdy przyjdzie mu rozliczyć pierwszy, „ładny” rok podatkowy.