Stawki VAT zostały podwyższone z początkiem 2011 r. i miały pierwotnie obowiązywać do końca 2013 r. Tak obiecywał ówczesny rząd (PO). Później jednak termin ten przesuwano o kolejne lata (zrobił to również PiS, który przed objęciem władzy obiecywał szybki powrót do stawek sprzed „czasowej” podwyżki).
Od 2018 r. powrót do stawek na poziomie 7 proc. i 22 proc. (tyle wynosiły przed ich „czasowym” podniesieniem) jest uwarunkowany spełnieniem określonych parametrów dotyczących stanu finansów publicznych. Jeśli wierzyć rządowi, stan ten jest obecnie „doskonały” (chociaż można już dostrzec pierwsze objawy utraty wiary w tę tezę po stronie rządzących), a zatem od powrotu niższych stawek VAT dzielić powinna nas dosłownie chwila... Ale oczywiście nie dzieli. I to niezależnie od stanu finansów publicznych.
Teraz znaleziono nowy powód uzasadniający utrzymanie stawek na obecnym poziomie. Jest nią już nie stan finansów publicznych, ale potrzeba modernizacji sił zbrojnych, na którą zamierzamy wydać setki miliardów złotych, prześcigając przy okazji pod względem wyposażenia największe potęgi militarne. I to nie tylko europejskie, skoro samych, słynnych wyrzutni HIMARS chcemy mieć więcej, niż mają ich Stany Zjednoczone.
Co zatem było do przewidzenia, żadnego powrotu do stawek sprzed „czasowego” (i trwającego już 10 lat) ich podniesienia nie będzie. Jasno wynika to z podpisanej już przez prezydenta i opublikowanej w Dzienniku Ustaw nowelizacji przepisów ustawy o VAT (dokonanej zresztą jak zawsze przy okazji zmiany zupełnie innych przepisów podatkowych).
I jedyne co może dziwić, to upór, z jakim kolejne elity rządzące krajem podtrzymują mit o tymczasowości stawek VAT na poziomie 23 i 8 proc. A także kreatywność w poszukiwaniu kolejnych uzasadnień dla utrzymywania stanu tej „tymczasowości”. Jest to tym dziwniejsze, że większość obywateli dawno już zdążyła zapomnieć o tym, że podwyżka ta miała czasowy charakter. Zwykła przyzwoitość kazałaby zatem przyznać, że na żadne obniżanie stawek VAT w dającej się przewidzieć przyszłości nie ma co liczyć.
Politycy za bardzo już się do tych „dodatkowych” pieniędzy przyzwyczaili, aby mogło im przyjść na myśl zrezygnowanie z nich w którymkolwiek momencie. Z szacunków resortu finansów wynika, że obniżenie głównej stawki podatku od towarów i usług z 23 do 22 proc. oznaczałoby ubytek w budżecie rzędu 9,1 mld zł, a powrót do 7 proc. stawki to kolejne 3,5 mld zł mniej w kasie państwa. Powrót do starych stawek, zgodnie z tym, co kiedyś obiecywali rządzący, to w sumie o 12,6 mld złotych mniej do dyspozycji polityków. Pieniędzy, które można z politycznym pożytkiem rozdać, napędzając sobie wyborców, ale także mającą się całkiem dobrze inflację. Inflację, której każdy punkt procentowy, to kolejne dodatkowe 4,7 mld złotych w budżecie. Biorąc pod uwagę kolejne bite przez inflację rekordy, łatwo sobie przeliczyć, ile zarabia na tym budżet. I chyba właśnie dlatego rząd nie ma specjalnej motywacji, żeby z inflacją walczyć. Rzecz jest oczywista. Skoro budżet to nie pieniądze z kieszeni polityków, ale żywa gotówka wyjęta z kieszeni podatników, to po co oszczędzać.