Odnieśliśmy takie zwycięstwo, że widać je z Księżyca, a na pewno z Brukseli – tak Victor Orban podsumował triumf Fideszu w niedzielnych wyborach. Reuters sucho podsumował ich wynik jako "miażdżące zwycięstwo", za Atlantykiem zaś Fareed Zakaria mówił o tym, że Węgry stanowią przypomnienie, że demokrację można utracić na zawsze.
Kilka lat temu brukselski portal Euroactiv snuł kpiarską wizję roku 2030: Orban po raz szósty wygrywa wybory, Węgry płyną mlekiem i miodem, wszystkie wielkie koncerny przeniosły swoje fabryki nad Dunaj, a Budapeszt jest czołowym europejskim producentem energii – za sprawą czterech elektrowni atomowych i sieci rurociągów, którymi sprowadza surowce ze Wschodu.
Z tych fantasmagorii najpewniejszą jest pierwsza z przepowiedni. – Wiem, czym jest demokracja i wiem, czym jest polityczna rywalizacja, bo to klucze do moich politycznych sukcesów – przypominali autorzy tekstu komentarz, jakiego udzielił im węgierski premier podczas jednego z wcześniej przeprowadzonych wywiadów.
W ciągu ostatnich dwunastu lat swoich rządów Orban niewątpliwie zmienił Węgry. Początkowo budapeszteńskie elity traktowały jego rządy jako coś naturalnego: po słynnej wpadce lewicy z wyznaniami typu "kłamaliśmy w dzień, kłamaliśmy w nocy", triumf prawicy wydawał się być naturalnym procesem przerzucenia sympatii elektoratu. Nacjonalizm Fideszu i jego zachłanność na władzę traktowano zatem jako rzecz przewidywalną i odwracalną w perspektywie kolejnych wyborów, może dwóch kadencji u władzy. I tak też komentowali to politolodzy, analitycy, intelektualiści czy politycy opozycyjni.
Problem w tym, że przez tę przeszło dekadę lider Fideszu postanowił najwyraźniej oderwać się od czegoś takiego jak sympatie elektoratu. – Głosy, ideologia i pieniądze – tak formułował podstawy sukcesu Fideszu w jednym z wystąpień przed partyjnym audytorium. – Wystarczy wygrać raz, ale decydująco – dodawał. I tak to poszło.
Pierwszą sferą było postawienie na twardy elektorat: tradycyjny, konserwatywny, czuły na historyczne urazy i nacjonalistyczne nastroje. Do niego adresowane są polityczne tyrady na rzecz obrony „tradycyjnych wartości”, odwracania „porządku z Trianon”, gwarantowania prawa wyborczego Węgrom mieszkającym w sąsiednich państwach, czy przeciw muzułmańskim imigrantom, „liberalnej Unii”, która zmusza Węgrów do akceptowania praw mniejszości etnicznych czy „wynaturzeń”, jak społeczności LGBT. Im bardziej antagonizowało to Brukselę, tym lepiej: w oczach twardego elektoratu wrogie pomruki eurokratów to raczej potwierdzenie wiarygodności rządzących niż podważenie ich legitymacji.
Ale w większości państw demokratycznych bój toczy się zwykle nie o twardy elektorat lecz tę płynną masę, która nie ma permanentnie ugruntowanych sympatii politycznych i jest skłonna przy każdej wyborczej okazji przerzucać głosy między partiami. Tu olbrzymią rolę odegrała jedna z istotnych reform: przerysowanie granic okręgów wyborczych. Dokonano tego w taki sposób, by upewnić się, że w granicach większości okręgów będzie dominować twardy elektorat. Zmiana konstytucji oraz ordynacji wyborczej (na faworyzującą duże ugrupowania) dopełniły dzieła: najpierw opozycja była zbyt rozdrobniona – trudno było sobie wyobrazić sojusz lewicy i stojącego jeszcze bardziej na prawo od Fideszu ugrupowania Jobbik. Niedzielne wybory pokazały jednak, że mobilizacja, która pozwoliła kilka lat temu odbić z rąk Fideszu ratusz w Budapeszcie, to wciąż za mało, by odbić Orbanowi parlament.
Każdy elektorat z czasem topnieje, nawet ten najtwardszy. Żeby ten proces opóźniać lub odwracać, należy panować nad przekazem medialnym: przez tę branżę przetoczyło się swoiste tornado. Dziś media niezależne bezpośrednio od rządu lub pośrednio związanych z nim biznesmenów funkcjonują na Węgrzech właściwie wyłącznie w internecie, a i tam są to raczej portale w stylu "Niezawisimej Gazety" w Rosji: odwiedzane niemal wyłącznie przez gromadki wiernych czytelników, a nie szeroką publikę. Do tej sytuacji prowadziły nie tylko zmiany w strukturze kapitałowej, ale też systematyczne zacieśnianie regulacji, kary administracyjne, odstraszanie reklamodawców i wypychanie z kraju organizacji pozarządowych, które mogłyby dostarczać danych nie filtrowanych przez aparat rządowy. Efekt? W World Press Freedom Index Wegry zajmowały w 2013 r. 56. pozycję, dziś są na pozycji 92. Tym samym tropem poszły zmiany w edukacji – począwszy od zmiany programów nauczania w szkołach podstawowych i średnich po pozbywanie się krytyków z uczelni i blokowanie finansowania dla badań, których wyniki mogłyby stać w sprzeczności z poglądami wyrażanymi przez rząd.
Aparat władzy w nowych, orbanowskich Węgrzech dopełniły procesy zachodzące w sądownictwie oraz biznesie. W tym pierwszym wysłano na wcześniejszą emeryturę olbrzymią większość sędziów, którym nowe porządki w kraju się nie podobały. Ta zmiana pozwalała płynnie i bez większego oporu wprowadzać wymienione wyżej modyfikacje systemu politycznego czy świata mediów. W biznesie natomiast doprowadzono do "hungaryzacji": tam, gdzie to było możliwe, przedsiębiorstwa przechodziły w ręce biznesmenów węgierskich – i jeśli wierzyć publikacjom adwersarzy Orbana, zwykle byli to ludzie bliscy jego rządowi. Sektorom, w których było to niemożliwe – jak wylicza Reuters: banki, telekomunikacja, energetyka, sieci handlowe – podniesiono podatki.
Innymi słowy, na Węgrzech powstał system, który jest wielowektorowo nastawiony na dominację Fideszu. – To smutne przypomnienie, że jeśli zaczynasz głosować na ludzi, którzy nie są fundamentalnie przywiązani do demokracji, możesz demokrację stracić na zawsze – komentował na antenie CNN Fareed Zakaria, amerykański komentator i analityk polityczny. – Orban może w tej nowej kadencji całkowicie zmienić system polityczny Węgier, dopełnić dzieła niszczenia instytucji państwowych do stopnia, w którym będą nierozpoznawalne, stworzyć coś, co nazwałbym nie tyle demokracją nieliberalną, ale demokracją nielegalną – dorzucał.
Właściwie trudno się dziwić Zakarii, bowiem reprezentuje on tę stronę amerykańskiej polityki, która z Orbanem ma na pieńku od dawna. Laudacji węgierski premier doczekał się kilka miesięcy temu z ust Tuckera Carlsona, gwiazdy stacji Fox News. – Liberałowie wymuszają na ludziach nietolerancję – dowodził Carlson podczas wizyty w Budapeszcie, gdzie urządzono mu podobno przyjęcie na miarę głowy państwa. – To totalitarna idea, by wszyscy zachowywali się tak samo, wszyscy czytali ten sam katechizm, tę samą listę sloganów, by wszyscy się podporządkowali. To przeciwieństwo oświeconego liberalizmu, który uformował podstawy mojego światopoglądu – perorował gość zza Atlantyku, najwyraźniej nie zauważając, jak dwuznacznie brzmią jego wywody w Budapeszcie.
Ale to nie amerykańska prawica jest dziś kluczowym aliantem Budapesztu. W sytuacji, kiedy Zachód przestaje rozmawiać z Orbanem bądź traktuje go jak dziejowy wybryk, który trzeba przetrwać niczym niegdyś choćby rządy Berlusconiego we Włoszech, Węgry zaczęły szukać partnerów poza Unią. A tam z akceptacją i wystawnie demonstrowanym uznaniem czekały już Moskwa i Pekin.
I nie musiały długo czekać. – Chcielibyśmy współpracować z silną, potężną Rosją. My, Węgrzy, mamy świadomość wagi Rosji w światowej polityce. Szanujemy ten wielki kraj nie tyle ze względu na jego rozmiary, ale ze względu na jego kulturę. Nasz szacunek może być podstawą ścisłej współpracy gospodarczej – komplementował Putina już kilka miesięcy po powrocie do władzy Orban. Na dowód tej sympatii jedną z głównych arterii Budapesztu przemianowano na ulicę Lwa Tołstoja.
W sumie trudno się dziwić: nieco wcześniej Kreml otworzył dla Budapesztu linię kredytową na 13 mld dolarów. Rosjanie zdobyli kontrakty na operowanie elektrownią atomową w Paks, w planach była nitka gazociągu South Stream. Co być może jeszcze ważniejsze: w kraju tak przywiązanym do historycznych triumfów i porażek pamięć o brutalnym stłumieniu przez Związek Radziecki powstania w Budapeszcie w 1956 r. znikomo dziś przekłada się na sympatie i antypatie elektoratu. Gdyby spojrzeć na sondaże z 2014 r., gdy Kreml po raz pierwszy odrywał od Ukrainy terytoria, nastroje na Węgrzech rozkładały się po równi na tych, którzy widzieli w tym zagrożenie i tych, którzy wzruszali obojętnie ramionami. A jak wspomnieliśmy, nastroje wyborców odgrywają decydującą rolę w ustalaniu kierunków polityki Fideszu.
Z drugiej jednak strony, nawet jeśli początkowo Orban chciał zademonstrować Brukseli, że jeśli będzie go traktować wrogo, to on znajdzie sobie innych sojuszników – z czasem wpędził się w kozi róg. Alians z Kremlem stał się dziś fundamentem polityki zagranicznej Budapesztu. Fundamentem, który w obecnej sytuacji łatwo może się usunąć spod nóg. Zaangażowanie rosyjskiego kapitału, surowców i specjalistów, choćby od technologii nuklearnych, jest dziś na Węgrzech bezprecedensowe. Zatem nawet gdyby Orban chciał krytycznie odnieść się do rosyjskiej agresji na Ukrainę, to może obawiać się gniewu Kremla. I tym zapewne można tłumaczyć epitet "przeciwnika", jakiego użył szef węgierskiego rządu w odniesieniu do Wołodymira Zełenskiego ledwie kilka godzin po wyborczym zwycięstwie.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.