Niezrażeni, gdyż bardzo szybko wyszło na jaw, że poruszają się w obłokach manipulacji, przede wszystkim dlatego, że podawane przez nich wielkości, jakimi rzekomo Unia obciąża polskiego konsumenta energii, nie dotyczą rachunków za prąd. Przy okazji wyszło, ile to milionów wyrzucono na tę kampanię i ile będą musieli zapłacić klienci spółek energetycznych. W dodatku opinia publiczna dzięki raportowi organizacji Instrat dowiedziała się, że polskie elektrownie znakomicie zarobiły na wysokich cenach energii. No i nie można przecież lekceważyć, dzięki licznym sprostowaniom nagłośnionym w mediach, upowszechnienia wśród konsumentów wiedzy najbardziej istotnej: że to za około 20-25 proc. kwoty widniejących na rachunkach odpowiada unijny system handlu emisjami, a nie jak sugerują billboardy – 60 proc.
Wyszło zatem nieszczególnie, Towarzystwo Gospodarcze Polskie Elektrownie do kolejnej części kampanii raczej nie powinno się zabierać, bo może wyjść jeszcze gorzej. Tylko nawet wtedy, gdy z ulic znikną te nieszczęsne billboardy, problem pozostanie. I nie przysłoni go żadna kampania, żadne plakaty ani podsycanie nienawiści do Unii: energetyka w Polsce jest na potężnym i niebezpiecznym zakręcie, tak źle z sektorem nie było od lat.
Przede wszystkim dlatego, że jest on przestarzały i oparty na węglu. Między bajki można włożyć opowieści, że gdyby nie biurokraci z Brukseli, elektrownie węglowe kroczyłyby od sukcesu do sukcesu. Nie – z niskosprawnej kilkudziesięcioletniej instalacji wiele wykrzesać się nie da. A takich mamy większość. Do tego dochodzi systemowa zapaść polskiego górnictwa i zagrożenie dla bezpieczeństwa energetycznego, jakie powoduje import węgla z Rosji.
Oczywiście przyszłość to OZE. Tylko że rządzący już kilka lat temu dzielnie powstrzymali rozwój lądowej energetyki wiatrowej. Z kolei przymiarki do budowy farm morskich idą tak powoli, że można zawierać zakłady, czy pierwsze skutki ich działalności zobaczymy jeszcze w tym dziesięcioleciu. Natomiast rozwój fotowoltaiki został powstrzymany właściwie na naszych oczach, gdyż za chwilę wchodzą w życie przepisy, które znacznie ograniczają opłacalność budowy nowych instalacji.
Dramat. Byłby on mniejszy, gdyby rządzący z nieco większą determinacją niż prezentowana dotychczas odnieśli się do powstawania innych źródeł energii, w dodatku stabilizujących system i uzupełniających OZE – czyli gazu i atomu. Gaz nie ma teraz dobrej prasy, choć pogłoski o jego rychłej śmierci wydają się przesadzone. Ale zostańmy przy atomie, który również, ze względów klimatycznych, jest coraz lepiej widziany w Brukseli. Ślamazarność wszelkiego rodzaju postępowań, zmiany koncepcji czy stawiamy na atom mały, średni czy duży, nieporadne próby dogadania się z ewentualnymi wykonawcami – to wszystko może przerażać w obliczu sypiącej się energetyki węglowej. Tego atomu Polska potrzebuje jak najszybciej się da. Potrzebuje znacznie bardziej od wątpliwych pod wieloma względami inwestycji typu CPK czy przekop Mierzei Wiślanej. Inwestycji, którym poświęcono znacznie więcej energii niż realnemu wkładowi w bezpieczeństwo energetyczne Polski. Wreszcie inwestycji, po powstaniu której (czy których) tandetne billboardy z rzekomymi wyliczeniami cen energii już do niczego nie byłyby potrzebne.