Kobieta w społeczeństwie jest nieprawdziwa i nie istnieje. Została skonstruowana według schematów ideologicznych, pozlepiana z założeń, paradygmatów, które kreują także przestrzeń, w której się porusza.
Chociażby miejsce zamieszkania, definiowane jako terytorium prywatne, niezależne, własne, wyznacza kobiecie szlak, którym ma podążać. Kobieta bowiem zmuszona jest do częstego odwiedzania w nim konkretnych pomieszczeń. Godzinami przesiaduje przed lustrem w łazience, lekkim gestem zaznaczając czerń swoich rzęs, by przenieść się do kuchni i wypełnić zapachem przypraw jadalnię, a następnie narzucić sobie miano „seksownej” w sypialni. Na raz musi ona zrealizować wszystkie wytyczone jej postulaty: pięknej, zaradnej, utalentowanej, pożądanej. Tak jak pisał John Berger w „Sposobach Widzenia”, kobieta jest pod ciągłą obserwacją. Zwykła czynność nakładania makijażu każdego dnia utrwala zasadność „męskiego spojrzenia”, które nadaje kobiecemu ciału cechy poddańczości. Tym sposobem następuje prymat patriarchatu.
Współcześnie przestrzeń to wciąż sprawdzian dla kobiecości, w tym także przestrzeń miejska. I to nie tylko w ramach męskich oczekiwań. W którymś momencie kobieta mówi „dość” i przeciwstawia się dyktandu wystawiania swojego ciała na pokaz oraz poszukiwaniu męskiej aprobaty w siatce krzyżujących się ulic. Wtedy ulica staje się symboliczna dla słowa „nie”, a męski wymóg krzyżuje się z kobiecą odmową.
Utrwaliło się przekonanie, w opozycji do zmieniającej się świadomości, że kobieta nie istnieje poza ciałem. W polityce, w relacjach, w mediach jest ona bowiem ciałem zawsze. Jednakże medialne czy polityczne ciało jest obce, bowiem to nie kobieta o nim decyduje, lecz mężczyzna, tworząc regulacje wielokrotnie określone zespołem szyfrów składających się na hermetyczną męskość. Ciało kobiety to tak naprawdę ciało mężczyzny. Jak się okazuje, szczególnie wtedy, gdy przychodzi zadecydować o tym, czy teraz jest właściwy moment, by urodzić.
Kiedy Polki wychodzą na ulicę dzisiaj, to nie po to, by podporządkować się wymaganiom męskiego ideału piękna, tylko by wykrzyczeć swoją niezgodę. Ulica dla dzisiejszej kobiety to uosobienie możliwości feminizmu. Miasto przestaje więc być tożsame z męską dominacją. Miasto jest dla kobiet i grzmi, domagając się prawa do własnego ciała.
Polskie ulice zaczęły swoją złość wykrzykiwać, nie stroniąc od dosadnych określeń wobec polskiego rządu, dla którego kobieta jest tylko ciałem i to ciałem bez sprawczości, ciałem pasywnym. W całym kraju odbyło się 410 protestów, a uczestników szacuje się na około 430 tysięcy osób. Na licznych zdjęciach widać kobiety dzierżące w ręce wieszak, a na policzku czy czole mające namalowany czerwoną farbą piorun. Te dwa elementy zostały utożsamione z ruchem przeciwko zaostrzaniu prawa aborcyjnego w Polsce. Wieszak, w swojej najbardziej drucianej i kanciastej formie, to symbol podziemia aborcyjnego, brutalnej formy przerwania ciąży, wielokrotnie prowadzącej do śmierci nie tylko płodu, ale także matki. Dziś to tylko narzędzie do wieszania ubrań w szafie. A jednak dla kobiety wieszak to świadectwo historii wobec cierpienia kobiet, które w ciąży zawsze pozostają osamotnione. Z kolei błyskawica, w swojej czerwieni, to metafora przelanej krwi w niechcianej bądź niebezpiecznej ciąży, ale także symbol gniewu, siły, oburzenia i działania. Kiedy więc przechadzam się starymi bielańskimi uliczkami i spoglądam w okna kamienic, nie widać w nich roślin, zdjęć ani obrazów. W pierwszej kolejności widnieje czerwona błyskawica, ostrzegająca przed kobiecym buntem.
Na protestach kobiet jest więcej zjawisk atmosferycznych. Osiem gwiazd to ocenzurowane „jebać PiS” słyszalne w hymnie Cypisa, w ustach protestujących kobiet i narysowane na brązowych kartonach. To hasło odbija się echem od miejskiego bruku, ukazując ogrom gniewu kobiet, które odrzuciły możliwość nawiązania dialogu. Z rządem PiS-u kobieta nie może porozmawiać, gdyż rząd ten nie uznaje kobiecej niezależności i prawa do samostanowienia. W konsekwencji, kobiety również dyktują warunki, mówiąc „nie chcemy”: braku poszanowania dla praw kobiet, państwa kościelnego, katolickiego. Dla nich państwo powinno zapewnić bezpieczną i legalną aborcję. Chronić kobiety. Tymczasem Trybunał Konstytucyjny redukuje kobietę do maszyny reprodukcyjnej i nawet sytuacje ekstremalne, takie jak gwałt, zagrożenie zdrowia oraz życia, przestają być przesłanką dla orzeczenia o możliwości przerwania ciąży. Dla ciężarnych kobiet w Polsce nie ma być już ratunku.
Obserwując polskie miasta i tak liczne czerwone pioruny namalowane na blokach i twarzach, nie mogę przestać myśleć o innym miejscu na świecie, w którym prawo do aborcji nie istniało, aż do referendum w 2018 roku, kiedy to zapisy związane z 8. poprawką (całkowity zakaz aborcji) zostały zliberalizowane. Irlandia. Państwo tworzące wręcz jedność z religią, a jednak zorientowane lewicowo w postępowej (czyżby?) epoce współczesności. Dla Irlandii kwestia aborcji nie podlegała żadnej dyskusji: od 1983 roku była ona całkowicie zakazana. Życie nienarodzonego, nawet jeśli zagrażało życiu matki, było nadrzędne wobec praw kobiet. Przecież kobieta to nawet nie jednostka, ale twór służący do rodzenia dzieci. Ciało kobiety po raz kolejny nie należało do niej.
Od 1992 roku zaczęły się protesty. Tak jak w Polsce, kobiety przejęły ulice, nawołując do uchylenia 8. poprawki i przyznania kobiecie prawa wyboru. Bo przecież o wybór tutaj chodzi. O to, by móc zdecydować o tym, czy to jest czas, czy jest bezpiecznie, czy ja mogę i chcę mieć to dziecko. Kobieta chce uznania „ja”.
Referendum z 2002 roku uwidoczniło jednak, że wciąż służy ona wyłącznie do reprodukcji. Jest obiektem seksualnym. Dlaczego musi dojść do tragedii, by rząd zaczął słuchać? Savita Halappanavar, pochodząca z Indii, zmarła w wyniku poronienia w szpitalu w Galway. Nie pozwolono udzielić jej aborcji. Stała się jednakże symbolem zmiany w prawie dotyczącym aborcji. Jej imię odzwierciedlało losy tak wielu innych kobiet.
Od 2013 roku rozpoczęto liberalizację ustawy, ale dopiero 2018 rok okazał się – rzekomo – przełomowy. Rzekomo, ponieważ sąd, lekarz, mężczyzna wciąż nie uznaje „przypadków wyjątkowych”, w których aborcja powinna być dostępna. W Irlandii aborcja nie jest rozwiązaniem. Jej legalizacja jest tylko pozorna, a większość kobiet wybiera wyjazd za granicę, najczęściej do Anglii, po to, aby bezpiecznie przeprowadzić aborcję tam, gdzie jest to legalne. W ich kraju to niemożliwe. A były protesty, kampanie, prośby, próba nawiązania dialogu. Kiedy powiesz, że poród może być dla dziecka śmiertelny, usłyszysz: „nie jest aż tak źle”, „nie stwierdzam aż tak zaawansowanej niepełnosprawności”, „ciążę można przerwać wyłącznie do 12. tygodnia”.
Polska odtwarza ten schemat. Aborcja jest w kraju tylko pozorna. A jeśli ustawa „pro-life” zostanie przegłosowana przez Trybunał Konstytucyjny to nawet nie tylko pozorna, co niemożliwa. Jak można mówić o byciu za życiem, jeśli walczy się wyłącznie o życie jednego? Kobiecie znowu zostawia się „wieszak”, który nie jest kołem ratunkowym, a wyrokiem. Znowu jest sama, bo przecież ciąża zaczyna się „sama”. Cykl życia w systemie prawnym i politycznym rozpoczyna się zawsze bez udziału mężczyzny. Tak jakby religia usilnie próbowała przeforsować ideę niepokalanego poczęcia na każdą obywatelkę Polski. Przecież sama masz to dziecko. Ojca nie ma. Ojców nie ma. Jest tylko matka, babcia, siostra, ciocia. I jeden mężczyzna mówiący za wszystkich, niczym Wielki Brat, o tym, ile kobiece ciało znaczy dla społeczeństwa. Znaczy tylko tyle, ile potomstwa może społeczeństwu podarować. Jako jednostka myśląca, czująca i dążąca do równości z mężczyzną, kobieta znaczy: nic.
Ile ma wspólnego Polska z Irlandią? Podąża tym samym śladem. Odtwarza kroki kobiet, które tak bardzo pragnęły legalnej aborcji. I legalna aborcja do pewnego stopnia „jest”, tylko prawo dla rządu wciąż znaczy niewiele, w końcu zawsze można prawo zmienić, nagiąć, albo po prostu zignorować. To samo dzieje się przecież w Polsce. Konstytucja stała się kartką papieru. Coraz częściej splamioną krwią narzuconej reprodukcji.
Nie chodzi tu o konkluzję, która okupiona jest wizją czarnej przyszłości. Nie jest moim celem także podważyć zasadność kontynuowania protestów. Kobiety muszą zarządzać ulicami, gdyż tylko tym sposobem mogą wydrążyć nowy rodzaj przestrzeni, w której przestaną być uciskane przez piętno męskiej supremacji. Mieszkanie nie będzie ograniczone do trzech pokojów, na zasadzie funkcyjnej kobiecości, kobiety w zastosowaniu, a ulice nie będą odwzorowaniem wybiegów, podczas których szacuje się hierarchię urody. Przykładów patriarchalnej rzeczywistości jest przecież dużo więcej.
Rupi Kaur pisze: „jeśli urodziłaś się tak słaba, by upaść, urodziłaś się tak silna, by wstać”. Póki co rządy nie liczą się z prawem. Ani tym ogólnym zapisem, ani jednostkowym. Istnieje prawo siły, męskości, religii, a kraje takie jak Polska oraz Irlandia są tego najlepszym przykładem. Jednak niech nie myślą, że w kobiecie, a co dopiero w kobiecie zbiorowej nie istnieje siła, która zdolna jest obalić reżim ustrojów konserwatywnych, a także wywalczyć prawo do aborcji. Kobieta przejęła ulice i sprzeciwia się uprzedmiotowieniu. Błyskawica w oknie i na policzku ma informować mężczyznę o jednym: nie jestem twoja – i wzbudzić lęk przed siłą tego przekazu. Ja decyduję, ja jestem kobietą. Tego przekazu zignorować nie można i nikt nie powie mi już więcej, patrząc na symbol błyskawicy na moim policzku: w czerwieni jest Ci do twarzy.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.