Zacznijmy od tego co wszyscy chcemy usłyszeć: Polska „dostanie” 158,5 mld złotych, w tym 106,9 mld złotych w postaci dotacji i 51,6 mld złotych w formie preferencyjnych pożyczek. Brzmi fantastycznie. Ale czy słowo „dostanie” jest właściwie użyte wobec tego, czym jest owa „dotacja”? Przecież nikt nikomu w Unii Europejskiej tak naprawdę nie rozdaje pieniędzy. Mówiąc najbardziej lakonicznie i kolokwialnie: najpierw dostajemy, żeby potem to spłacić. I to z nawiązką!
Potwierdza to portal rządowy: „Pieniądze KPO pochodzą z europejskiego Funduszu na rzecz Odbudowy i Zwiększania Odporności (Recovery and Resilience Facility – RRF). Aby je otrzymać, Polska musi podpisać umowę z KE na część grantową oraz umowę na część pożyczkową. Spłata pożyczki zakończy się nie później niż po 30 latach tj. do 2058 r.”. A więc jest to pożyczka obciążająca pokolenie, które jeszcze się nie narodziło i – jak każdy kredyt – musi zostać spłacona na czas i z odpowiednimi odsetkami.
Czym jednak różni się ta pożyczka od każdej innej „normalnej” pożyczki? Pod względem mechanizmu kredytowego w zasadzie niczym, ale już pod względem celowości i warunków jej realizacji jest nieporównywalnie bardziej rygorystyczna niż każdy „zwyczajny” kredyt. Na stronie rządowej możemy przeczytać: „zrealizujemy działania na rzecz przedsiębiorców”. Aha, już w to wierzę! W takich sytuacjach stare babki na wsiach się żegnały i mówiły: „święty Antoni ratuj, trzeba uciekać do lasu!”. W jaki sposób rząd miałby pomagać przedsiębiorcom, nie ma na stronie już ani słowa. Wiemy natomiast, że kolejny punkt planu przewiduje pomoc instytucjom publicznym i innym podmiotom społeczno-gospodarczym. No to się nam biurokracja utuczy jak nigdy przedtem.
Dalej czytamy: środki mają być skierowane do miast, wsi i miejsc, które szczególnie odczuły skutki pandemii. Aha, sr..i muchy, będzie wiosna. Owe „skutki pandemii” zapewne najbardziej odczuły spółki skarbu państwa, więc one, niebożęta, jako pierwsze dostaną odgórne wsparcie. Restauratorzy, hotelarze, gospodarstwa agroturystyczne, hotele, teatry czy zwykłe bary itd. dostaną… Nie wypada nawet używać takich słów.
Za 23,9 mld euro dotacji i ok. 11,5 mld euro pożyczek podpisujemy w zasadzie rodzaj cyrografu zobowiązującego naszą gospodarkę do przyjęcia unijnych wytycznych, które nie muszą być zgodne z naszym interesem gospodarczym i społecznym. W dodatku unijne rozporządzenie nakazuje, że te pieniądze musimy zakontraktować w wysokości 70 proc. całej sumy do końca tego roku, a do końca następnego – całą sumę. A na same wydatki mamy czas do końca 2026 r. Po co ten pośpiech? Unijna dotacja miała w założeniu zmniejszyć presję inflacyjną i zwiększyć wzrost PKB, jednak w obliczu postawionych warunków może się okazać, że będzie bardziej dusić gospodarkę niż ją ożywiać. Zwolennicy wolnego rynku już z niepokojem spoglądają na podatek węglowy, podatek od aut spalinowych, opłatę za drogi ekspresowe, podatek katastralny, opłatę cyfrową, zakaz używania nawet kominków na drewno czy warunki uzależniające wypłatę środków z systemu handlu emisjami CO2. Podatki, podatki, podatki … socjalizm w pełnym natarciu. PRL była przy tym ostoją wolnego rynku. Tak naprawdę lista ograniczeń i regulacji duszących i tak już dławiący się wolny rynek jest znacznie dłuższa. Oby nie okazało się zatem, że nasza pazerność na te kilka miliardów pożyczonych euro będzie kosztowała znacznie drożej niż odstąpienie od tego kontrowersyjnego planu.