Oczywiście wszystkie te „ekologiczne” i „prospołeczne” rozwiązania, których wymaga od nas Komisja Europejska, mają swoje głębokie uzasadnienie. Uzasadnienie troską o klimat i o nasz dobrobyt. O to, byśmy nie konsumowali zbyt wiele i byli z tego powodu szczęśliwi. A co, jeśli byśmy chcieli zamiast ozusowania umów cywilnoprawnych wprowadzić inne, bardziej liberalne rozwiązanie lub nie zmuszać posiadaczy diesli do przesiadania się do elektryków? No cóż, wówczas Bruksela byłaby bardzo niezadowolona i cofnęłaby nam dostęp do funduszów, na które się składamy ze swoich podatków.
Różnym idealistom wydawało się, że w integracji europejskiej chodzi przede wszystkim o zbudowanie wielkiej przestrzeni do swobodnego handlu w Europie. Przestrzeń ta pozwalałaby jej mieszkańcom swobodnie podróżować, studiować i pracować na obszarze od Lizbony po Helsinki. Oczywiście brukselscy biurokraci mają inną wizję od naiwnych idealistów. Dla nich wspólna europejska przestrzeń jest przede wszystkim obszarem, na którym mogą mieszać się do swobód gospodarczych i stylu życia zwykłych ludzi – oczywiście w imię ich uszczęśliwiania. Bruksela porzuciła już dawno mądrą zasadę subsydiarności i stara się ingerować coraz głębiej w życie Europejczyków. Przesadzam? A co Komisję Europejską obchodzi to, czy np. do centrum Sosnowca można wjechać dieslem, czy nie? To powinno być przecież przedmiotem decyzji społeczności lokalnej i najlepiej, by decyzja ta została podjęta za pomocą referendum.
Brukselska biurokracja wyraźnie nie sprawdzała się podczas kryzysów z ostatnich lat. Skutkiem jej działań było m.in. wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Brexit jednak unijnych decydentów niczego nie nauczył. Wręcz uznali oni, że bez Brytyjczyków w Unii będą mogli sobie swobodnie hulać. Takie przekonanie może ich za kilka lat drogo kosztować. Ich i całą Europę. Raz uruchomione procesy dezintegracyjne nie dadzą się bowiem łatwo zatrzymać.