Hiszpański socjalistyczny rząd zapowiedział, że całkowicie zakaże prostytucji, gdyż jest ona „feminizacją ubóstwa” i „zniewoleniem kobiet”. Można się spodziewać, że tego typu zakaz albo będzie nieskuteczny, albo doprowadzi do wzrostu liczby sfrustrowanych inceli oraz sprawi, że częściej będzie dochodzić do gwałtów.
Prostytucja w Hiszpanii jest legalna od 1995 r. i dotychczas często wskazywano, że legalizacja tego procederu sprawiła, że parające się nim kobiety zyskały większe poczucie bezpieczeństwa. Zmalał też wpływ przestępczości zorganizowanej na tę branżę, ale nie udało się wyeliminować handlu kobietami (często nielegalnymi imigrantkami bojącymi poskarżyć się policji na swoich alfonsów). Stręczycielstwo i handel ludźmi są oczywiście w Hiszpanii nielegalne. Policja i rząd sobie jednak nie radzą z jego zwalczaniem, więc socjalistyczny gabinet Pedro Sancheza uznał, że należy zdelegalizować cały seksbiznes. Jak się można łatwo domyślić, zaowocuje to rozkwitem tej branży w podziemiu. Usługi seksualne staną się droższe, a bandyci będą odbierać prostytutkom większą część ich zarobków. Stracą kobiety parające się „najstarszym zawodem świata”, stracą ich klienci (a tych jest sporo – badanie z 2011 r. wykazało, że 39 proc. hiszpańskich mężczyzn przynajmniej raz w życiu korzystało z usług „cór Koryntu”), straci budżet państwa, a zyska zorganizowana przestępczość i politycy mogący pochwalić się przed zidiociałymi feministkami, że pomagają im „zniszczyć patriarchat”.
Restrykcje nałożone na seksbiznes często są fikcją. Można się o tym przekonać w krajach (nominalnie) komunistycznych – w Chinach i w Wietnamie. W ChRL prostytutkom i alfonsom grozi długa odsiadka w łagrze, a tymczasem, gdy w 2013 r. przechodziłem Nanjing Road, czyli główną ulicą handlową Szanghaju, to co kilkadziesiąt sekund byłem zaczepiany przez „panienki” składające mi jednoznaczne propozycje. Nie zwracały uwagi na to, że ciągnąc za sobą walizkę, zmierzam do hotelu, by się w nim zameldować. Spokojnie przyglądała się temu milicja, a na każdym rogu ulicy były oczywiście kamery. W hotelach znajdowałem natomiast ulotki miejscowych „agencji towarzyskich”. W Ho Chi Minh City, czyli dawnym Sajgonie, miałem okazję mieszkać w pobliżu ulicy Bui Vien, będącej zagłębiem tzw. barów z hostessami, w których klientowi oczywiście oferuje się nie tylko drinki i towarzystwo młodych dziewczyn. Widziałem, jak milicjant przyjechał na skuterku, by zgarniać swoją „dolę” od prowadzących te przybytki. To działo się w państwach autorytarnych, w których policja i bezpieka mogą wszystko. Podobna sytuacja panuje w pobliskiej Tajlandii. Masowo przyjeżdżający tam seks-turyści zwykle nie zdają sobie sprawy z tego, że prostytucja jest tam zakazana od blisko 60 lat. Co innego w Makau. Tam prostytucja jest legalna, ale nie widzi się „panienek” spacerujących po ulicach, a „przybytki rozkoszy” są bardziej dyskretne. Czyżby owoc, który nie jest zakazany przestał kusić?
Wszelkie próby wykorzenienia prostytucji są skazane na porażkę z dwóch powodów: zawsze będzie na nią duży popyt i zarazem duża podaż. Oczywiście przypadki handlu kobietami i zmuszania ich do nierządu powinny być karane maksymalnie surowo. Nie można przecież zezwalać na tę formę niewolnictwa. Wiele kobiet oddaje się jednak nierządowi całkowicie dobrowolnie. I nie mam na myśli tylko mieszkanek takich krajów Trzeciego Świata. Wystarczy przyjrzeć się portalom typu OnlyFans, by zobaczyć jak wiele „normalnych” dziewczyn traktuje sprzedaż swojego ciała jako sposób na karierę. Może nie mają innych talentów? Może uznały, że zarobią więcej pieniędzy rozbierając się przed kamerką, niż przekładając papierki w korpo lub stojąc na kasie w supermarkecie? Czy ktoś zmusza te wszystkie celebrytki, by rozbierały się na Instagramie w oczekiwaniu na oferty od szejków z Dubaju? To ich wybór i nic nam do tego.
A może by udało się jednak uderzyć w seksbiznes tak skutecznie, jak to robią państwa skandynawskie? Rzeczywiście, kraje takie jak Szwecja prowadzą ostrą politykę wymierzoną w nierząd i karzą wysokimi grzywnami klientów prostytutek. To państwo, w których feminizm jest niemal oficjalną religią. I czym to skutkuje? Spójrzmy na statystyki dotyczące gwałtów. Ostatnie porównywalne międzynarodowo dane dotyczące liczby tego typu zbrodni w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców pochodzą z 2010 r. Wówczas liczba gwałtów na 100 tys. mieszkańców wynosiła w „patriarchalnej” Polsce: 4,09. W krajach będących europejskimi zagłębiami seksbiznesu, w Niemczech i w Holandii, wynosiła zaś odpowiednio: 9,38 i 9,21. W Szwecji sięgał aż 63,5, gdy w sąsiedniej Norwegii 19,2. Jak to się więc stało, że ostra kampania przeciwko prostytucji nie doprowadziła do spadku liczby gwałtów w Szwecji? Czyżby dlatego, że zniszczono tam branżę pozwalającą tysiącom ludzi na bezpiecznie rozładowywanie niebezpiecznych frustracji? No cóż, prostytucję tolerowano kiedyś nawet w Państwie Kościelnym. Ale współczesne feministki i związani z nimi socjalistyczni politycy chcą być świętsi od papieża…
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.