W 2021 roku spółka Google zapłaciła innym firmom 26,3 miliardów dolarów, aby stać się domyślną wyszukiwarką w przeglądarkach internetowych i telefonach komórkowych. Tymczasem prezes Google Sundar Pichai, zeznając w największym procesie antymonopolowym branży technologicznej od czasu głośnej sprawy Microsoft, podkreślił, że nie widzi niczego niewłaściwego w stosowanych przez swoją firmę praktykach.
We wrześniu Departament Sprawiedliwości USA wytoczył firmie Google proces, o którym szumnie mówi się, że ma rozstrzygnąć o „przyszłości internetu”. To pierwsza od 20 lat tak poważna sprawa antymonopolowa przeciwko gigantom technologii (BigTech). Co istotne, została ona wniesiona jeszcze w 2020 roku, a więc za administracji byłego już prezydenta Donalda Trumpa. Rząd USA chce udowodnić, że Google nielegalnie zmonopolizowała rynek wyszukiwarek internetowych. Oskarżona nie przyznaje się jednak do winy i argumentuje, że jej dominacja wynika z technologicznej przewagi i osobistych preferencji internautów. Nie do Google zatem – jak zaznacza firma – należy ocenianie prywatnych wyborów użytkowników, a nielegalnych praktyk, mających na celu osiągnięcie i utrzymanie monopolu, nikt nie powinien się tutaj doszukiwać, gdyż nie mają one ze sprawą nic wspólnego.
Czy stanowisko Google jest słuszne? Jedno nie ulega wątpliwości – przewaga Google na rynku BigTech jest po prostu niemożliwa do niezauważenia, a uwypuklają ją jeszcze bardziej robiące wrażenie dane statystyczne. Jak podaje serwis Internet Live Stats, co sekundę wyszukiwarka przetwarza 99 000 zapytań, co przekłada się na 8,5 miliarda dziennie i około 2 biliony rocznie. Przeciętny człowiek przeprowadza od trzech do czterech wyszukiwań dziennie. Według danych Similarweb z 2023 roku Google zawłaszczył aż 90,7% rynku. Dla porównania Bing i Yahoo! mają po 3.2% udziału, a pozostałe wyszukiwarki łącznie 2.9%.
Te imponujące dane z pewnością nie biorą się znikąd i mogą rzucić bardzo konkretne światło na skuteczność Google. Abstrahując już nawet od kwestii ewentualnych nielegalnych praktyk (o fakcie ich zaistnienia zdecyduje dopiero sąd) trzeba przyznać, że na takie osiągnięcia firma zapracowała sobie jakością wyników wyszukiwania oraz nieustannym, sukcesywnym rozwojem. Sam za siebie przemawia również fakt, że tylko Google przeniknęła do mowy potocznej. Coraz częściej przecież nie „szukamy czegoś w internecie”, tylko to „googlujemy”, a „wujek Google” stał się istotnym członkiem naszej rodziny (no… może jeszcze razem z „ciocią Wikipedią”).
Jest zupełnie zrozumiałe, że procesem antymonopolowym Google interesuje się nie tylko bezpośrednia konkurencja, ale również przeciętni użytkownicy korzystający na co dzień z usług tej marki. Internauci mają świadomość, że wynik sprawy odciśnie piętno na przyszłości wirtualnego świata. Dodatkowy niepokój może wzbudzać fakt, że większość posiedzeń toczy się za zamkniętymi drzwiami i jest niedostępna dla opinii publicznej oraz przedstawicieli mediów. To wywołuje coraz częstsze spekulacje na temat tego, czy sąd nie pomaga czasem Google zamieść niewygodną sprawę pod dywan. Zupełnie bowiem inaczej wyglądało to podczas słynnego procesu Microsoft, kiedy nowinki z sali rozpraw przez 8 miesięcy nie opuszczały pierwszych stron gazet. Sędzia opowiedział się wówczas po stronie organizacji medialnych, orzekając, że zeznania Billa Gatesa – prezesa i założyciela Microsoft – będą ogólnodostępne. Ponadto odtajniono także ponad sto transkrypcji innych zeznań przedstawicieli branży, nie wyłączając nawet tych, które nie zostały wykorzystane w samym procesie.
Teraz jednak sąd zrezygnował z transparentności, powołując się na konieczność uszanowania wniosku firm-oskarżycieli. Obawiały się one, że ujawnienie niektórych informacji wpłynie negatywnie na ich konkurencyjność.
Oczywiście do mediów zdążyły już przeniknąć skąpe strzępy wiadomości, które sąd zdecydował się jednak odtajnić. To właśnie stąd dowiedzieliśmy się o tym, że w 2021 roku Google zapłaciła innym firmom astronomiczną kwotę 26,3 miliardów dolarów, aby zapewnić sobie status domyślnej wyszukiwarki w przeglądarkach internetowych i telefonach komórkowych. To największy wydatek, jaki Google poniósł w 2021 roku, chociaż na tle przychodów z reklam wyświetlanych w wyszukiwarce wydaje się on absolutnie skromny. Firma zarobiła na nich bowiem aż 146,4 miliardów dolarów!
Czy rzeczywiście jednak Google nie tylko walczy o swoje, ale również z premedytacją odsuwa konkurentów od przestrzeni, w której mogliby pozyskać konsumentów? Sundar Pichai zdecydowanie zaprzecza takiej interpretacji motywów działania firmy, tłumacząc, iż podmiot postępuje uczciwie, ponieważ nie zabrania stosowania okien wyboru wyszukiwarki internetowej przy pierwszej konfiguracji urządzenia. Inaczej sytuacja wygląda, gdy producent podpisuje z Google umowę o podziale dochodów (ang. revenue sharing agreement).
– Płacimy wtedy za wzmocnioną promocję – wyjaśnił Pichai. Doprecyzował też, że producenci smartfonów mają wybór i nie muszą wiązać się takim kontraktem.
Wydaje się jednak, że Google nie ma jeszcze powodu do niesypiania po nocach. Nawet jeżeli sąd wyda rozstrzygnięcie niebędące po myśli firmy i ukróci jej kontrowersyjne praktyki, to o ostatecznym losie marki i tak zadecydują internauci. A oni raczej na pewno wybiorą to, co sprawdzone, do czego mają zaufanie i do czego się przyzwyczaili. Dlatego, nawet jeśli Google będzie zmuszona przemodelować swoje sposoby funkcjonowania na rynku, z całą pewnością z niego nie zniknie i jeszcze przez długie dekady będzie kształtować jego rzeczywistość.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.