Opadł kurz po Narodowym Dniu Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Msze zostały odprawione, uroczystości uczczone, a biegi przebiegnięte. Sojusz tronu z ołtarzem dał ludowi „niepodważalne” autorytety. Jak zawsze, to „patriotyczne” show zostawiło mnie z pytaniem, jak można całemu państwu sprzedać tak marną dezinformację historyczną.
Na wstępie muszę powiedzieć, że nie ulega wątpliwości, że po zakończeniu drugiej wojny światowej na ziemiach polskich istniały zbrojne grupy walczące z narzucaną przez związek radziecki stalinowską władzą. Jestem ostatnim, który idąc za propagandą szczególnie wczesnego PRL, spłycałby powojenną walkę zbrojną tylko do bandyterki albo bezsensownej przemocy. Wiele z tych osób oddało życie za ojczyznę, woląc śmierć w walce niż życie w niewoli, lub nie mając nawet tego wyboru. Mimo że nie lubię określania postaci historycznych mianem bohaterów, bo profesjonalna wiedza historyczna utrudnia jednoznaczne oceny moralne, to na pewno wiele z tych osób zasługuje na takie miano. Tylko jest w tym jeden dość poważny problem: ciężko czcić pamięć bohaterów, gdy tak naprawdę nie wiadomo, o kim mowa.
Określenie „żołnierze wyklęci” powstało w 1993 – użyto go pierwszy raz w tytule wystawy „Żołnierze Wyklęci – antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 r.,” zorganizowanej przez Ligę Republikańską na Uniwersytecie Warszawskim. Jego autorem był prawicowy publicysta Leszek Żebrowski. Nazwa się przyjęła. Co nie dziwne, bo czego by nie mówić, brzmi godnie – problem jest tylko taki, że brakuje mu precyzji historycznej. Kwestia tak zwanych żołnierzy wyklętych jest o tyle trudna, że dyskutujemy na temat tak naprawdę sztucznie wytworzonego pojęcia-worka, do którego wrzucono bez zastanowienia tysiące postaci historycznych. Określenie „żołnierze wyklęci” nie pochodzi od badaczy historii, a od ludzi, którzy tworzyli konkretną politykę historyczną zgodną ze swoimi ideałami, w tym przypadku dość skrajnie prawicowymi. Nie dziwi opór lewicy wobec kultu żołnierzy wyklętych, jeśli jego źródło znajduje się w prawicowej propagandzie. Jednak wrogość wobec terminu i narzucania konkretnej polityki historycznej nie oznacza powielania propagandy PRL-owskiego Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk.
Kwestia „żołnierzy wyklętych” to obecnie kwestia walki o prawdę historyczną, której zdecydowanie nie oferują nam prawicowe media. Do podziemia antykomunistycznego (choć raczej bardziej adekwatne byłoby określenie w liczbie mnogiej: podziemi antykomunistycznych) należało według różnych szacunków od 80 tys. do 180 tys. osób. Często niepowiązanych niczym poza niechęcią wobec narzucanego systemu. Tylko czy to wystarczy, by można było nadać im wspólne określenie i stworzyć wspólny kult? Moim zdaniem to jest wręcz absurdalne naginanie przeszłości pod tezę. Nazywanie okresu walki zbrojnej powojennego podziemia powstaniem, a jego żołnierzy bliżej nieokreślonymi „wyklętymi” jest tak naprawdę obraźliwe wobec tych osób. Odbiera im ideały, za jakie walczyli, bo łatwo powiedzieć, że za Polskę – ale jaka miała ta Polska być? Nazywając bohaterów podziemia wyklętymi, odzieramy ich z tego, jaka wizja przyświecała ich walce.
Taka forma przedstawiania historii jest oczywiście medialnie dużo prostsza, mówimy „wyklęci” – na usta od razu pcha się „cześć ich pamięci”, można przysiąść do komputera, napisać tekst doprawiony opisami cierpień i wysłać do jakiejś redakcji, tak aby mniej więcej wpisać się w okres ogólnego zachwytu nad tym tematem. Tylko że jest to zaprzeczenie walki o pamięć o tych, o których naprawdę należy pamiętać. W zbiór pod nazwą „wyklęci” wrzucono zarówno bohaterów, jak i zwykłych bandytów i zwyrodnialców. Gdyby tych ludzi zaprosić na jeden bankiet, nie wydaję mi się, by byli specjalnie zadowoleni z towarzystwa, w jakim się znaleźli.
Wspominając bohaterów podziemia, powinniśmy naciskać na odchodzenie od terminu „żołnierze wyklęci” na rzecz wspominania konkretnych postaci i odrzucania tych, którzy nie są warci kultu. Nie wszyscy żołnierze podziemia byli ludźmi wartymi naśladowania, pośród „żołnierzy wyklętych” znajdziemy ksenofobów, antysemitów czy ludzi tak zdegenerowanych wojną, że aż niezdolnych do życia w okresie pokoju. Wolałbym czcić tylko osoby takie jak np. gen. Fieldorf „Nil”, a nie otrzymywać go w pakiecie utworzonym w latach 90 przez konserwatywną prawicę, zawierającego również osoby takie jak „Ogień”, na którego wspomnienie najstarsi górale plują jeszcze pod nogi. Sztucznie stworzony zbiór zaciemnia, a nie rozjaśnia naszą wiedzę historyczną i ma na celu tylko utrwalenie pewnych poglądów promowanych przez konserwatystów. Nie bez powodu wielu wybitnych badaczy historii XX w., np. profesor Rafał Wnuk, nie popiera używania tej frazy na określenie walki powojennego podziemia.
W dyskusji o żołnierzach wyklętych należy stać po stronie prawdy historycznej, a nie polityki historycznej. Tacy ludzie nigdy nie istnieli, wymyśliła ich prawica w celu wsparcia swojej walki politycznej. Istniał za to pełen przekrój ludzi o różnych poglądach, motywacjach i metodach, których łączyła walka o ojczyznę. Żyjącym zostaje ocenić, kogo umieścić na sztandarach.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.