– Przez długie lata trwająca od dekad okupacja Zachodniego Brzegu i Strefy Gazy odgrywała centralną rolę w izraelskiej polityce oraz debacie narodowej, co do tego, w którą stronę powinien zmierzać syjonistyczny projekt. Nawet po fiasku porozumień z Oslo kolejni premierzy, przynajmniej teoretycznie, deklarowali przywiązanie do koncepcji stworzenia dwóch państw – podkreśla Daniella Peled, naczelna portalu Institute Of War And Peace Reporting. – Ale Netanjahu zrobił coś zupełnie innego. Sprzedał Izraelczykom pomysł, że okupacja milionów niezadowolonych Palestyńczyków może być administrowana w taki sposób, jakby była jakąś uciążliwością, a nie zagrożeniem dla całej egzystencji – wskazuje.
Trudno o bardziej lapidarne, ale i trafniejsze podsumowanie tego, co przez ostatnich kilkanaście lat działo się w tym zakątku Bliskiego Wschodu. Majowe bombardowania były już czwartym tego typu starciem od 2008 roku. Rzadko ktokolwiek mówi o tych konfliktach "wojna". Używa się raczej terminów "operacja", "działania", "ostrzał", "wymiana ognia" czy – właśnie – "bombardowanie".
Trudno się też dziwić: jak szacują eksperci i media, palestyńscy bojownicy Hamasu wystrzelili w stronę Izraela około 1500 rakiet w ciągu pierwszego tygodnia tej quasi-wojny. 90 procent wyeliminowała izraelska obrona przeciwrakietowa, czyli sławetna Żelazna Kopuła. Wiele spośród pozostałych spadło niemal po wystrzeleniu, czasem jeszcze na terytoria Palestyńczyków. Te, które dosięgły terytorium Izraela, wyrządziły relatywnie niewiele szkód – przynajmniej w porównaniu do potężnych (i przeważnie precyzyjnych) pocisków nadlatujących z Izraela nad Strefę Gazy.
Z militarnego punktu widzenia była to zatem rutynowa wymiana ognia. Nie inaczej z politycznego. Rządzący Izraelem od dwunastu lat premier Benjamin Netanjahu (i jego partia, Likud) miał okazję raz jeszcze zaprezentować się jako obrońca kraju i skuteczny strateg, który potrafi odciąć Palestyńczyków militarnie, politycznie, a nawet fizycznie (za pomocą muru) od wpływu na izraelską codzienność. Po drugiej stronie liderzy i bojownicy Hamasu mogą prężyć muskuły przekonując, że to oni "odparli" izraelską armię.
Teoretycznie ceną tej – i poprzednich – wojen mógłby być zszargany wizerunek. Nawet część celebrytów i autorytetów pochodzenia żydowskiego apelowała o przerwanie konfliktu i ocalenie życia po obu stronach przecinającego Ziemię Świętą muru. W wielu miejscach na świecie demonstrowano sympatię dla Palestyńczyków: na Akademii Sztuk Pięknych w Amsterdamie zawisł wielki baner poświęcony "wolności dla Palestyny", w Hongkongu sympatycy ruchu prodemokratycznego urządzili modlitwy w intencji Palestyńczyków, nawet w lewym skrzydle amerykańskiej Partii Demokratycznej zaiskrzył się bunt przeciw bezkrytycznemu wspieraniu Jerozolimy, a przynajmniej samego Netanjahu.
Ale bitwa o wizerunek została przez Izrael przegrana już lata temu. Nie trzeba długo szukać, by odnaleźć relacje o tym, jak władze tego kraju komplikują życie Palestyńczyków aż do poziomu prowokowania katastrofy humanitarnej, paraliżują próby budowania fundamentów gospodarki czy wyrywają kolejne skrawki palestyńskich ziem pod osiedla. Spór o budynki w dzielnicy Szejk Dżarrah we wschodniej Jerozolimie – który był praprzyczyną zamieszek w Izraelu, a następnie quasi-wojny w maju – to kolejny sygnał, że również w izraelskich sądach Palestyńczycy są bez szans.
I właściwie trudno się dziwić. Netanjahu, wojskowi, sędziowie dostali tu od Izraelczyków w zasadzie wolną rękę. Ruchy pokojowe, jak choćby najsłynniejszy niegdyś Peace Now, są cieniem dawnej siły. Bardziej skłonna do poszukiwania kompromisu z Palestyńczykami lewica orbituje gdzieś na marginesach polityki. Dla potencjalnej koalicji partii chcących odsunąć Likud od władzy lewica będzie co najwyżej niewiele znaczącą przystawką.
Dlatego też potencjalna zmiana w fotelu premiera Izraela niewiele tu zmieni. Netanjahu chce wysadzić z siodła niecodzienna koalicja: Jair Lapid – przedstawiciel świeckiej klasy średniej – oraz Naftali Bennett, lider religijnej Nowej Prawicy i do niedawna sojusznik Bibiego, jak z przymrużeniem nazywają Netanjahu rodacy. Elektorat pierwszego z nich oczekuje laicyzacji państwa, dotacji do żłobków i zapewnienia komunikacji miejskiej w żydowskie święta. Konflikt bliskowschodni to dla tych wyborców puste słowa, bez większego wpływu na codzienność. Z kolei Bennett tak umiejętnie przepakował religijnych ortodoksów oraz osadników, zajmujących krok po kroku palestyńskiej wioski, że dziś może prezentować się nie tyle jako przedstawiciel wojowniczych ortodoksów, ale też zwolennik zapewnienia "mieszkań dla wszystkich", także tych mieszczuchów z Tel Awiwu.
Dramat polega też na tym, że nawet jeżeli w Izraelu odrodzą się ruchy pokojowe i siły polityczne gotowe definitywnie zażegnać konflikt bliskowschodni, to raz jeszcze staniemy przed tymi samymi wyzwaniami, przed którymi stali politycy już trzydzieści lat temu: podziałem Jerozolimy, likwidacją przynajmniej części osiedli, powrotem uchodźców – a właściwie ich potomków – z okresu, w którym narodziło się państwo Izrael. Lata mijają i nikt nie przedstawił choćby jednej propozycji rozwiązania tych problemów w wiarygodny sposób. Kiedy zatem zwolennicy pokoju znowu usiądą do rozmów, będzie można szykować się do kolejnej rutynowej wojny.