Czy prezydent Abraham Lincoln mógł uniknąć śmierci? Prawdopodobnie gdyby został porwany, zachowałby życie. Dzisiaj mija 157. rocznica jego śmierci.
Spiskowcy planowali uprowadzić go 17 marca 1865 r. ze znajdującej się o pięć kilometrów od Białego Domu letniej rezydencji w Old Soldier's Home. Abraham Lincoln miał być dostarczony bez żadnego uszczerbku na zdrowiu do Richmond, gdzie prawdopodobnie stanąłby przed trybunałem wojennym Konfederacji. Wydaje się, że wspomniany Kanadyjski Gabinet Konfederacji wyraził zgodę jedynie na porwanie, a nie na zabójstwo prezydenta. Z Montrealu Booth otrzymał 4 tys. dolarów, za które kupił karabiny, rewolwery, sztylety i kajdanki. Niemal w ostatniej chwili Abraham Lincoln zmienił plany i zrezygnował z wyjazdu, decydując się wziąć udział w uroczystości wręczenia zdobycznego sztandaru Konfederacji swojemu wiernemu przyjacielowi, 14. gubernatorowi Indiany Oliverowi Mortonowi. W ten sposób zupełnie nieświadomie i przypadkowo przesądził o własnym losie.
W opinii wielu historyków kolejna okazja do porwania prezydenta miała miejsce 11 kwietnia 1865 r. Tego dnia wygłosił on z okna Białego Domu przemówienie, którego głównym przesłaniem było stwierdzenie, że „stany południowe nigdy nie wystąpiły z Unii, a teraz znajdują się bezpiecznie w domu". Dla wielu południowców, których bliscy zginęli na froncie wojny secesyjnej, był to szczególnie bolesny policzek. Ta wypowiedź oraz ogłoszona dzień później kapitulacja wszystkich wojsk Konfederacji przelała czarę goryczy sfrustrowanego Johna Bootha. Dowiedziawszy się dwa dni później – w Wielki Piątek 1865 r. – że prezydent dostał zaproszenie na występy w Teatrze Forda, podjął ostateczną decyzję o zamachu.
Tego samego dnia miał się rzekomo spotkać ze wspomnianą wcześniej Mary Surratt, matką spiskowca Johna H. Surratta, i przekazać jej informację, że zamierza wieczorem zabić prezydenta. Zabójstwo głowy państwa miało zapoczątkować istną lawinę zamachów w Waszyngtonie. Booth chciał chaosu, destabilizacji państwa na każdym jego poziomie. Mary Surratt miała przekazać Lewisowi Powellowi rozkaz zabicia sekretarza stanu Williama Sewarda, a George'owi Atzerodtowi – wiceprezydenta Andrew Johnsona.
14 kwietnia 1865 r. Abraham Lincoln był w znakomitym nastroju, czego przejawem było szybkie ułaskawienie podczas obiadu żołnierza skazanego na śmierć za dezercję. Do Teatru Forda para prezydencka miała się udać w towarzystwie generała Granta z żoną. Z przyczyn osobistych Grantowie nie przyjęli zaproszenia. Być może tym samym głównodowodzący sił Unii uniknął losu swojego zwierzchnika. W ostatniej chwili przed wyjściem do teatru prezydentowi przedstawiono drugą tego dnia propozycję ułaskawienia żołnierza podejrzanego o szpiegostwo na rzecz Konfederacji. Prezydent długo się zastanawiał, zanim złożył podpis.
Tymczasem John Booth, zmartwiony faktem, że Lincoln nie przyjechał do teatru, zalewał złość w barze po drugiej stronie ulicy. Z wisielczego odrętwienia wytrąciły go wiwaty na cześć wysiadającego z powozu prezydenta. Los jednak mu sprzyjał. Kiedy państwo Lincolnowie weszli do loży prezydenckiej, przerwano przedstawienie i zagrano melodię powitalną dla prezydentów „Hail to the Chief". Dla Bootha był to sygnał do działania.
Do dzisiaj pozostaje tajemnicą, dlaczego dwóch policjantów z obstawy prezydenta, zawsze strzegących wejścia do loży prezydenckiej, tego wieczoru gdzieś zniknęło. O 22.15 niezatrzymywany przez nikogo John Booth zjawia się niczym duch za plecami prezydenta w ciemnej jak grób loży. Kiedy publicznością miotają salwy śmiechu, z broni zamachowca wylatuje zabójczy pocisk, który przeszywa kość potyliczną Abrahama Lincolna i, jak dowiedzie późniejsza autopsja, utkwi w szarej substancji mózgowej tuż za okiem prezydenta. Pierwszą osobą, która reaguje na huk strzału, jest siedzący w sąsiedniej loży major Henry Reed Rathbone, który rzuca się z gołymi pięściami na zamachowca uzbrojonego w długi nóż. Major upada pod gradem ciosów Bootha, z rozciętego bicepsu jego prawej ręki krew leje się potokiem. Booth odwraca się do publiczności i krzyczy: „Wolność!". Wielu bywalców Teatru Forda poznaje młodego, przystojnego aktora, znanego ze swoich kaskaderskich wyczynów na scenie. Jednak tym razem skok z loży na scenę mu nie wychodzi. Ostroga zahacza o znienawidzony gwieździsty sztandar Unii i John Booth spada bezwładnie na scenę. O dziwo, kiedy Booth leży przez dłuższy czas na pustej scenie niemal zemdlony od przeszywającego go bólu, nikt się nie zrywa, by go obezwładnić. W końcu zamachowiec wstaje na nogi i gwałtownie, wręcz szaleńczo wymachuje w kierunku widowni swoim długim nożem, mówiąc słabym głosem: „Południe będzie wolne". Dopiero wtedy na sali słychać donośny głos krwawiącego majora Rathbone'a: „Zatrzymajcie tego człowieka!". Publiczność patrzy na tę scenę w milczeniu, jak zaklęta.
Mijają sekundy dramatycznej ciszy, po czym w jednym momencie, niczym na czarodziejskie zawołanie, rozpoczyna się prawdziwe piekło. Część mężczyzn rzuca się z furią w oczach w kierunku sceny, tratując po drodze dzieci i kobiety. Jedni chcą ująć zamachowca, inni ratować prezydenta, jeszcze inni histerycznie uciekają do drzwi wyjściowych. Panika tłumu jedynie sprzyja ucieczce Bootha. Przy tylnych drzwiach teatru dogania go lokalny stolarz Jake Ritterspaugh. Unika ciosów nożem zadawanych przez Bootha, ale nie potrafi go zatrzymać. Zamachowiec wymyka się przez drzwi, wskakuje na konia, po czym niknie w ciemnościach amerykańskiej stolicy.
Co ważne, po raz pierwszy w historii Waszyngtonu mosty nie zostają zamknięte na noc. Dzięki temu John W. Booth i David Harold nie tylko uciekają ze stolicy, ale tej samej nocy przedostają się nieniepokojeni przez nikogo po bezdrożach Marylandu do stojącego na uboczu domu lekarza i sympatyka Południa Samuela Mudda. Znamienne, że tego dnia nikt w stolicy nie wysyła telegramów nakazujących pościg za zamachowcami.
Tego samego dnia dwaj inni zamachowcy próbują zabić czołowych przywódców Unii. Niemiecki imigrant, 35-letni George Andreas Atzerodt, wbiega do pokoju nr 126 w waszyngtońskim Kirkwood House z zamiarem zamordowania wiceprezydenta Andrew Johnsona. Z niewiadomych powodów w ostatniej chwili załamuje się i wybiega z budynku. Do końca dnia będzie zapijać swoją rozpacz w stołecznych knajpach. Łatwo wytropiony przez obstawę wiceprezydenta wydaje bez żadnych oporów nazwiska konspiratorów i zdradza szczegóły spisku. Ta współpraca z wymiarem sprawiedliwości nie uchroni go jednak od stryczka.
W tym czasie trzeci spiskowiec, Lewis Powell, przychodzi do domu chorego sekretarza stanu, podając się za przedstawiciela lekarza rodzinnego, doktora Verdiego. Wszedłszy do pokoju sekretarza stanu zadaje mu ciosy nożem, które jednak nie są śmiertelne, ponieważ polityk po niedawnym wypadku ma założony specjalny gruby gorset. Ciężko ranny sekretarz woła o pomoc rodzinę i służbę. Powellowi udaje się zbiec i po kilku dniach dostać do domu Mary Surratt. Tutaj czuje się bezpiecznie. Nie wie jednak, że załamany Atzerodt sypie wszystkich bez najmniejszych oporów. Wkrótce potem Mary Surratt wraz z Powellem zostają aresztowani.
Prezydent umiera w strasznej agonii o godzinie 7.22 następnego dnia po zamachu. Nadal jednak nikt nie rozsyła telegramów z rozkazami aresztowania zamachowców. Ten fakt, jak i nieobecność strażników w Teatrze Forda czy niezamknięcie waszyngtońskich mostów w noc masakry stawiają bardzo poważne pytanie o naturę tego zamachu. Dzisiaj wiemy, że był on dziełem kilku fanatyków. Wiemy też, że był sponsorowany przez Kanadyjski Gabinet Konfederacji oraz wpływowych zwolenników Południa żyjących w Marylandzie.
Pozostaje jednak pytanie, czy nie był konspiracją na o wiele większą skalę, w której brali udział także ci politycy Północy, którzy bali się, że rządy Abrahama Lincolna idą w jakimś niebezpiecznym dla amerykańskiej wolności kierunku. Obecnie historycy uważają, że największym sukcesem Lincolna było uchwalenie przez Izbę Reprezentantów XIII poprawki do konstytucji amerykańskiej. Miał to być cel sam w sobie, ważniejszy niż jedność narodu. Ale jest to spojrzenie współczesne. Sam Abraham Lincoln nie wierzył w to, że czarnoskóry człowiek, uprowadzony z dżungli, nauczony kilku słów po angielsku i ledwo posługujący się narzędziami stworzonymi przez cywilizację białego człowieka, może być obywatelem w pełnym tego słowa znaczeniu.
Nie można dzisiaj zlekceważyć bólu i frustracji Południowców po tym, jak Lincoln brutalnie odrzucił zagwarantowane w konstytucji prawo do secesji wolnych stanów i siłowo przywrócił ich „jedność" kosztem życia 620 tys. Amerykanów. Przymusowy powrót Południa w skład Unii był złamaniem fundamentalnych praw kształtujących ten związek. Dlatego Południowcy uważali go jeszcze przez dekady za zwykłą aneksję i jankeską okupację. Pod rządami Abrahama Lincolna rząd federalny w Waszyngtonie pokazał swoją nadrzędność wobec wszelkiego separatyzmu lokalnego. To był początek epoki Wielkiego Brata z Waszyngtonu.
Wynik wojny secesyjnej ustanawiał nowe rozdanie własności i władzy w Ameryce. Wielkie majątki i latyfundia niepokornych Południowców zostały przejęte przez potentatów przemysłowych z Północy. Dlatego Lincoln, chociaż urósł w oczach jankesów do roli mitycznego herosa, jest jedną z najbardziej nielubianych i kontrowersyjnych postaci w Dixie – krainie bawełny.
Należy jednak podkreślić, że ci sami mieszkańcy Południa, mimo swojego negatywnego stosunku do polityki Abrahama Lincolna, uznali czyn Johna W. Bootha za haniebny. Pomocy nie okazali mu też przedstawiciele dawnego wywiadu Konfederacji. 26 kwietnia zabójca 16. prezydenta USA zginął śmiertelnie raniony przez nowojorskiego kawalerzystę. Niecałe trzy miesiące później, 7 lipca 1865 r., powieszeni zostali czterej pozostali konspiratorzy.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.