Obie te polityczne etykietki należy traktować ostrożnie i z założeniem pewnego marginesu błędu. To dawne SLD oskarżała reszta lewicy (głównie pozaparlamentarnej) o bycie „liberałami z PZPR”. Jak się zresztą okazało, niektórzy z nich, jak senator Marek Borowski czy eurodeputowany Leszek Miller, wreszcie do obozu liberalnego dołączyli, co chyba powinni zrobić już wcześniej. Niestety peerelowska przeszłość przeszkadzała.
Ale o „lewactwo” oskarża ostatnio PiS także Platformę, kiedy ta stanie po stronie ruchu LGBT lub praw kobiet. Widać to, co dla jednych jest epitetem, dla innych może być prawdziwym powodem do dumy. Już w samych tych oskarżeniach mieścił się przez lata pewien ładunek emocji, szczególnie kiedy jedna ze stron rządziła. Teraz emocje wybuchły jak wulkan odsłaniając przepaść, która dotąd skutecznie zasypana była antypisem. Skąd się wzięły? Po pierwsze z braku wyraźnych politycznych markerów i płynnej politycznej granicy między jednymi i drugimi. To jest groźne szczególnie dla Koalicji Obywatelskiej, która od dłuższego czasu nie może dorobić się własnej deklaracji ideowej i wśród opowieści o różnych skrzydłach ukrywa miałkość politycznej refleksji. Na tym tle każda wyrazista polityczna deklaracja brzmi jak wybuch bomby. Ale tu zaczyna się problem Lewicy, która do tej pory takich bomb konstruować nie umiała. Od czasu, kiedy na scenie pojawiło się Razem i niektórzy działacze Wiosny, niewielkie ładunki ideowe zaczęły się wreszcie pojawiać. Raczej zresztą o sile granatów niż bomb, ale w Polsce, gdzie polityczne wahadło wychylone jest bardzo w prawo, i tak spowodowało to szok. Co więcej, nowe lewaki przestały się wstydzić swoich poglądów, nie mają przeszłości którą można łatwo atakować, ba! Nie są nawet resortowymi dziećmi, o których można pisać książko-donosy. Z trudem za to komunikują się z ludem, co jest niezwykle szczęśliwym zbiegiem okoliczności zarówno dla Platformy, jak i dla PiS.
Od 2015 roku partia Jarosława Kaczyńskiego nie musiała się za bardzo przejmować lewicą, bo jej w Sejmie nie było. Ale po wyborach 2019 powstał problem: okazało się, że o ile obejść z lewa zapatrzoną na KOD Platformę jest bardzo łatwo, to z lewicą, walczącą w komisjach i na sali plenarnej tak łatwo nie pójdzie. Nie dość, że zgłaszają różne swoje pomysły, to jeszcze czasem podnoszą rękę „za”, kiedy władza coś społecznego wymyśli albo przepisze z projektów opozycji. A to rozbija przecież „antypis”! I tu oburzyła się Platforma, czego apogeum nastąpiło przy głosowaniu lewicy razem z PiS nad środkami z UE. Bitwa odbyła się w mediach społecznościowych i do dziś jeszcze słychać pohukiwania oburzonych na siebie libków i lewaków. Wytoczono najcięższe działa, oskarżając się nawzajem o zdradę kobiet, ideałów i czego tam jeszcze. PiS mrucząc z rozkoszy zacierało łapki.
Było, ale się skończyło. Miłości nie ma, ale jest interes polityczny, który każe pokłóconym kochankom wystawić wspólnego kandydata w Rzeszowie, razem głosować w sprawie Rzecznika Praw Obywatelskich i informować się nawzajem w sprawach bieżących. Tyle, że mamy teraz już nie dwie części sceny, a trzy. I trzeba pamiętać, że ostatniego słowa nie powiedział jeszcze Szymon Hołownia, który raczej wzmacnia obóz libków, ale i z lewakami chętnie się zadaje. Czy ten podział rozbija opozycję? Osłabia? Nie. Potencjalnie daje większą siłę rażenia. Scena polityczna tylko wtedy jest kompletna, kiedy wyraża wszelkie polityczne interesy i emocje. Antypis tego nie załatwiał, i było to widać po wynikach różnych wyborów. Trzeba tę bazę poszerzyć, lewica chce mówić o tym, o czym nie mówią liberałowie, np. o społecznej sprawiedliwości. Ale powinna to robić kompetentnie, nie po to, żeby dokupić trochę głosów. A wojna między libkami i i lewakami pokazuje, że można się spierać o coś ważnego. Nawet jeśli padają przy tym idiotyczne argumenty z obu stron, to wciąż jest to rozmowa o pryncypiach. Nie o brzozie, nie o Wawelu, nie o pomniku. Niech się więc kłócą, może coś z tego będzie?