Głowy potakiwały, wysuwając się do przodu i w tył: „Ko-ko. Ro-ko. Ro-ko-ko”. Nozdrza i dzioby kur wzdrygały się instynktownie na ostry zapach dymu. Ko-ko. Ro-ko-ko. Jonasz zaciągał się papierosem, robiąc dramatyczne przerwy w swoim rozciągniętym monologu. Raz po raz śmiał się z lubością, chełpiąc się zainteresowaniem tłumu- dym wybiegał wtedy spomiędzy jego dziąseł, zostawiając je w podwójnie pożółkłym i obrzydliwym stanie. Nie przeszkadzało mu to jednak; mówił, a kiedy mówił, wszystkie te oczodoły wpatrzone były w niego, potakując po każdym przemówieniu i wznosząc osobliwy aplauz kiedy zapadała cisza. Ro-ko-ko. Ko-ko. Jonasz tworzył swój spektakl. Swój bezkarny, okrutny występ, paląc papierosa za papierosem. Pety były wrzucane do Polskiej Popielnicy, z której wysypywał się już dym, smród i popiół. Popielnica marszczyła się i wykrzywiała na znak udręki. Gruba rysa zaznaczyła jej szklane czoło w płaczliwym grymasie. Nikt tego za bardzo nie dostrzegał; wszystkie oczodoły były wpatrzone w lisa, który śmiał się w najlepsze, ignorując wszystkie znaki jej cierpienia. Smród był nie do zniesienia. Kurze gały zaszły już nawet łzami, ale żadna z nich nie zwracała na to żadnej uwagi, kontynuując tylko swoje ro-ko-ko, ko-ko, ro-ko-ko. Zgnilizna mieszała się z dymem. Popielnica próchnieje przez lata wykorzystywana i udręczana przez kolejnych i kolejnych Jonaszy zasiadających na Czarnym Fotelu władzy. Jej oczy zachodzą złością, coraz więcej ma w sobie nienawiści. Coraz bardziej gnije od kolejnych słów wypowiadanych do kur, na które ślepo potakują, które trafiają jak do niej pety wypalanych papierosów w ich mózgi. Propaganda trwa. Kolejny Jonasz dalej pławi się przed kamerą, wyświetlany w tysiącach małych mieszkań i wiejskich domów. Zmieniały się ich imiona, zmieniał się ich wygląd, czasem to o czym mówili, miewali poglądy lepsze i gorsze, przychodzili z różnych partii, ale spektakl trwał i trwa. Popielnica straciła swoje przejrzyste szkło; zaszło już, zszarzało, niemytym brudem. Po latach stała się ona znerwicowanym kontenerem na brzydkie, niepotrzebne nikomu odpadki. Jej pusty środek był wielokrotnie wypalany i zapychany z powrotem znienawidzonym popiołem. Wszystko dookoła było tylko scenografią w stand-upie kuromówcy. Wszystko było tylko narzędziem wykorzystywanym do jakichś szczytnych celów, o których lis Jonasz dużo mówił, a które pozostawały tylko rozproszonymi w przestrzeni sali, pustymi słowami. Były jakimś dalekim wyobrażeniem darmowych ziaren, których nikt nigdy nie widział. To była trochę taka legenda demokracji, legenda wolności, legenda praw obywatelskich, pomocy społecznej, legenda prawa i sprawiedliwości. Każde ziarnko ładnie opisane, ładnie nazwane, nigdy niepełniane. Kury, wpatrzone w swojego mówcę, były tylko oczodołami i aplauzem. Prochem i głosami w urnach. Piórami i kośćmi używanymi jako ślepo potakujący tłum, mięso na pożarcie, coś do wypchania sobie tego specjalnego Fotela. Były głuchymi słuchaczami, ślepymi widzami, nieopłaconymi statystami w komediowym spektaklu Jonasza.