Źdźbła starych, zimowych traw kołyszą się z cichym szelestem na chłodnym wietrze. Straciły już swój kolor, zmieniając krajobraz w odcienie żółtej beżobieli, pola oschły i zamarzły w hibernacji czekając na wiosenny oddech słońca. To co zostało zasiane, leży zwinięte w nasionkach, kryjąc się przed zimnem pod otulającą glebą, nie myśląc jeszcze nawet o wychodzeniu na świat. Cicho i pusto.
Zeszłoroczne uprawy zostały już dawno ścięte, gdzieniegdzie przewijają się samotne główki zboża. Przesuwam po nich palcami mrużąc oko i przymierzając wielkie pasma tej zziębniętej trawy w małe światła odległych domków. Światełka symbolizują kolejne małe światy. Małe światy kolejnych ludzi. Inaczej się na nich patrzy z myślą, że każdy ten obcy przechodzień ma własną historię. Każdy tyle samo świata, swoje myśli w głowie, swoje matki i swoich ojców, swoich dziadków, przyjaciół, albo pustki po ich braku. Każdy ma trochę swojej samotności, radości, gniewu, niepewności i płaczu. Nieprzespanych nocy i wędrujących dni. Zgubiłem się na tych polach już wieki temu, błądzę po nich. Czasem napotykam przechodniów, wplątując się w którąś z dróg. Wyglądam, jakbym szedł na długi spacer. Widzą mnie jako chudego chłopca z kręconymi włosami, w brudnych, ubłoconych tułaczką ubraniach i znoszonych spodniach. We włosach zaplątują mi się liście, małe patyczki, kawałki przeżutych traw. Jestem trochę jak strach na wróble, tyle że ptaków nie straszę. Przynajmniej tak sobie to wyobrażam.
Teraz, trzeci rok leżę na polanie w trawie, i myślę, że to fantastyczny sposób na życie. Poznałem już setki małych stworzeń, pełzających w trawie, niewidocznych z daleka. Widziałem tysiące zmieniających kształty chmur, wschodów i zachodów słońca, zaprzyjaźniłem się z rosnącymi nieopodal drzewami. Nauczyłem się ich języka, zacząłem rozróżniać poszczególny szum liści. Oglądam jak gałęziami tańczą na wietrze. Przeżyłem burze rozdzierające niebo i wstrząsające światem. Umiem przewidzieć pogodę z niemalże całkowitą dokładnością, rozpoznać temperaturę powietrza, wilgoć. Wiem jak wyglądają rosnące kwiaty i kiedy kiełkują z gleby. Rozpoznaję śpiew różnych ptaków które budzą mnie rano swoim świergotaniem. Kilkukrotnie widziałem jak plotą gniazdka z niczego, wychowują w nich młode, po jakimś czasie odlatują. Przychodzą tu czasem sarny, które przestały się mnie już bać, a zaakceptowały jako żywy fragment krajobrazu. Znam godzinę patrząc na słońce na niebie. Ale godziny nie są mi tu potrzebne, czas tu nie istnieje, bo nie jest potrzebny. Życie płynie tak jakby od niego niezależne, istnieje, żeby istnieć. Wibruje, Zasypia, Budzi się, Oddycha, Jest. Im starsze porasta mchem, wilgotną roślinnością, miękką, błotnistą. Na nic by się tu zdały, zegarki, pomiary. Wszystko jest zapisane w prastarych korzeniach wrastających w glebę. Okolice porastają lasy. Ciągły pośpiech ludzkiego świata jeszcze tu nie dotarł.
W poprzednią zimę spotkałem mężczyznę przechodzącego niedalekim szlakiem, który przypomniał mi o tym miejskim pośpiechu. Miał na sobie aż cztery zegarki. Szedł szybko ścieżką prowadzącą między drzewami, co chwilę sprawdzając telefon i rzucając rozgorączkowanym wzrokiem w punkty rozsiane po różnych stronach pola. Zobaczył mnie i z ulgą się uśmiechnął, machając i usilnie próbując zwrócić moją uwagę. Kiedy nie reagowałem, szybko poszedł ścieżką nieopodal w moją stronę. Czarnemu garniturowi kołysały się rękawy z pośpiechu. Idąc, zaciekle wymachiwał telefonem nad głową.
– Przepraszam! Czy mógłbyś mi pomóc?
Popatrzyłem się na niego, zastanawiając się i przeżuwając kawałek zboża.
– Możliwe. Zależy czego dotyczy pana problem.
– Czy mógłbym skorzystać z telefonu, chłopcze? Mój stracił zasięg na tym zadupiu, cholera jasna, a samochód mam w rowie… No niech to szlag!
Wykrzyczał nieznajomy jegomość, kopiąc wypolerowanym butem w kępkę trawy, która wyleciała w powietrze. Teraz zauważyłem, że czoło ma rozcięte, z lekkiej rany wypływała zasychająca krew.
– Nie wiem, czy to pytanie zostało skierowane do właściwej osoby… Nie mam telefonu.
– Proszę cię chłopcze! Zapłacę Ci. Ile chcesz?
Jegomość zaczął szukać w kieszeni portfela, i wyciągać plik banknotów.
– Na cóż mi kawałki papieru na środku pola?
– Nie rozumiesz… Ja mam ważne spotkanie w Warszawie, i już jest… cholera, jest szesnasta! muszę dzwonić po pomoc drogową, Ku*** Mać! A NA TYM ZADUPIU NIE MA ZASIĘGU !!!!!!!!!!!!
Wzruszyłem ramionami, mówiąc że mimo mojej chęci, nie pomogę.
– Palisz?
Zapytałem. Zawahał się, po czym odpowiedział, że teraz to wszystko w dupie, to może zapalić. Niezdarnie potykając się o kłębki trawy zszedł ze ścieżki i podszedł do mnie, po czym usiadł ze mną na ziemi w błocie, zdenerwowany i roztrzęsiony. Dałem mu papierosa, po czym wyciągnął swoją zapalniczkę i zachłysnął się dymem. Jegomość zaczął kaszleć i kasłać.
– Cholera jasna, co to jest?
Zastanowiłem się chwilę, popatrzyłem.
– Papieros - odparłem.
– Skąd ty masz takie papierosy? - zaśmiał się prawie przez łzy.
– Ja nie palę. Znalazłem.
Jegomość pokręcił głową i wyciągnął jeden ze swoich zegarków, nerwowo sprawdzając godzinę i czekając na cud który sprawiłby że ta niewidzialna sieć pojawiłaby się z powrotem. Po chwili zaproponowałem mu spacer do drogi. Może będzie przejeżdżać jakiś człowiek i się zatrzyma? Gorączkował się tak strasznie, paląc te stare papierosy. Patrzył się w telefon, jak gdyby słyszał dochodzące z niego głosy. Czarny garnitur ubrudzony był już błotem, które usilnie próbował wyczyścić. Myślami był daleko w swojej budowlanej metropolii, w której czekało przecież na niego tyle niezbędnych, uciskających spraw. Tych spraw, które nie dawały wytchnienia, tych najważniejszych, nienawidzących zwłoki czy spóźnienia. Krzyczały w ludzkich głowach, rozwijając szpony i chwytając swoimi łapami kości, mięśnie, serca. Przecież tyle planowania zaplanował, tyle w to wysiłku włożył, tyle się przy tym mordował, a teraz nie zdąży? Teraz jest z brudnym chłopcem na ubłoconych polach i szumią listki niewzruszenie, ignorując jego plany i jego wyrzeczenie. Śpiewają ptaki, zupełnie obojętne na to niedoszłe spotkanie, tak jak on jest obojętny na ich wołanie. Świat mu się wali; a dookoła, stoi. Drzewa dalej tak jak stały, ziemi też to nie boli. Ma własne prace i własne tragedie, własne ideały, a ja plotę swe brednie… Mrówki nie zauważył, zdeptał. Zaraz potem , z chmarą muszek wojnę rozpętał.
Nie oddychał, zapomniał już o tym, przejmując się własnym, zaplanowanym rokiem. Wiatr nie rozwiewał mu włosów, przygniecionych żelem. Nie porywał ku niebu. On na tej ziemi twardo stał, nie czując nawet powiewu. Liczyła mu się każda minuta, na każdym z czterech zegarków. Nie spojrzał na drzewa; zabrakło mu czasu. Nie chciał iść dalej, wędrować do lasu. Spieszyło mu się na własne wygnanie, pierwotności i spokoju oddanie. Spieszyło mu się do spotkań i sieci, dawno zapomniał, zabawy dzieci. W tym mieście był wyścig, on musiał zdążyć, nikt nie chciał być ostatni, nikt nie chciał zostać w tyle, tylko gnać do przodu, dusząc się, w pozostałym pyle. Każdy brał udział, gdzieś się sam spieszył, każdy miał wielkie plany. Nie wiedział w sumie, czy go to cieszy, ale był taki tym wszystkim, zaaferowany. Czas to pieniądz, chłopcze, powiedział mi na odchodne. A żeby przystanął, samochód musiał wylądować w rowie. W końcu sieć się pojawiła, pomoc drogowa szybko przybyła. Popatrzyłem za nim, kiedy odjeżdżali. Po co ten pieniężny czas, kiedy świat się co dzień wali? To był człowiek z misją, ten mężczyzna: o polu wkrótce zapomniał, na brwi została blizna. Wróciłem na swoją polanę, wolną od planów, od tego biegu, wszystkiego co rozpamiętywane. Zbliżała się wiosna, w powietrzu czułem jej posmak. Usiadłem pod drzewem, popatrzyłem do góry; wisiały nade mną lekkie, białe, chmury.
W którymś momencie zaczęto od nas wymagać abyśmy zostali jasnowidzami. Wszystko zostało dla nas ułożone zanim do końca dorośliśmy, przygotowywani na wystartowanie w szaleńczym biegu szczurów. Bycie na przedzie, budziło dumę i szacunek. Ten na przedzie był Kimś, a z tyłu, zaledwie rozczarowaniem. Zaczęliśmy biec, przepychając się nawzajem, nauczyliśmy się nie oddychać żeby ciągle być w ruchu, bo tylko tak można było być Kimś. Tylko taki był nasz cel i idea odległego spełnienia: znaleźć jakieś wytłumaczenie naszego marnego istnienia. Chcieliśmy udowodnić sobie i innym, że nie jesteśmy tylko stratą czasu, meblem w pokoju, niepotrzebnym, niezdatnym. Robić, robić, robić, huczeli wszyscy w koło, podkładając nam tysiąc sposobów na życie, które próbowaliśmy kurczowo zbierać i trzymać w rękach kiedy wypadały z każdym pokonanym krokiem. Życie mijało, kiedy tworzyliśmy inne plany. Dlatego teraz chodzę po polach, i oglądam każde źdźbło trawy. Przyszedł czas odpuścić, żyć swoim życiem, podążyć za sercem, za jego odkryciem.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.