Wiek XXI źle się zaczął. Paniką zer i paniką w internecie. Wielu ogarnął lęk, że po północy, w pierwszych sekundach nowego 2000 roku cała nadzieja, jaką wielu pokładało w komputerach, nagle przez jakieś tam problemy z cyframi legnie w gruzach i wylądujemy tam, gdzie wcześniej, czyli przy maszynach analogowych i bez cyfrowej rewolucji. Wielu zarobiło na tej panice spore pieniądze, wielu miało nerwowego sylwestra. A tu nic się nie stało, panika była przesadzona. Potem jednak było gorzej: atak terrorystów na Nowy Jork, jak z filmu (dzisiaj nadal wielu nie wierzy, że w ogóle nastąpił), kryzys 2008 roku oraz bardzo wiele innych zdarzeń – włącznie z ostatnią paniką Covid-19. Zwiększyło się tempo życia, tzw. ciśnienie, przez które powoli przestajemy wiedzieć, po co biegniemy. A to przecież nasze życie. Powinniśmy wiedzieć sami, czy warto, czy to ma sens, czy coś tracimy i co jest ważne. Jest niedzielne popołudnie, gorący lipcowy dzień w Lizbonie. Za późno, aby jechać na plażę. Może jakiś inny pomysł? Sięgam do kalendarza, a tam zapisane: „Ai Weiwei”. Znajomy kolekcjoner sztuki, kiedyś będąc u mnie w odwiedzinach, zamiast wina przyniósł mi album chińskiego artysty, z informacją, że właśnie wraca z otwarcia jego wystawy. Oczywiście miał selfie z Ai Weiweiem – zazdroszczę! Wsiadam do samochodu i jadę. Długi budynek Cordoaria Nacional i potężna srebrna instalacja z ram rowerów daje przedsmak, że będzie to uczta, uczta wrażeń.
Długa przestrzeń po raz pierwszy nie została podzielona tymczasowymi ścianami (zazwyczaj jest) i pokazuje różne artystyczne dania. Mamy tu lekkie konstrukcje latające, przypominające parady smoków. Mamy miasta z materiału, potężny napompowany ponton uchodźców, ścianę z azulejos, opowiadających o pełnych konfliktów naszych dziejach, wymowne zdjęcia z różnych części świata z wyciągniętym środkowym palcem dłoni na pierwszym planie, wideodokumenty ze świata uchodźców, ale też o protestach w Hongkongu, na koniec zaś – metalowe sarkofagi dokumentujące 81 dni zanurzenia w totalitarnej rzeczywistości (Ai Weiwei zniknął w 2011 roku w Chinach w tajnym ośrodku komunistycznej otchłani). Warto? To za mało powiedziane – to trzeba koniecznie zobaczyć! To zostaje w głowie i w sercu.
Przy wyjściu sprzedawane są książki: album, który już dostałem, parę innych publikacji i opasłe tomisko o tytule napisanym różowymi literami : „Andy Warhol – Ai Weiwei”. Sięgam, przeglądam i kupuję. To jest to! To o wystawie i twórczości obu. A przecież różniło ich tak wiele: rok urodzenia (choć w tym samym XX wieku); wygląd: biały rachityczny Amerykanin – wielki brodaty Chińczyk; systemy, w których się wychowali – kapitalizm i komunizm. Ale łączy ich sztuka, zabawa nią, praca z grupą artystów, tworzenie własnego stylu. I oczywiście połączył ich Nowy Jork – ten magiczny i dynamiczny Nowy Jork, w którym mieli szczęście obaj mieszkać: Warhol całe dorosłe życie, Weiwei – zaledwie parę lat. Nie ma miejsca w tym felietonie, aby pisać więcej. Pozostaje pozazdrościć dwóm panom wyborów w życiu i wrócić do refleksji z początku: może warto wrzucić w swój napięty grafik więcej dawki sztuki i to zarówno w odbiorze, jak i kreacji? Można złapać większy wymiar i żyć ciekawiej i mocniej – taka refleksja na wakacje.