Czasami zranieni czy odrzuceni ślepo uciekamy w drugą stronę, zaprzeczając, zakrywając się strachem czy złością, ale zawsze zaczyna się to na naszej dziecięcej potrzebie do miłości. “Ja tylko marzę o tym, żeby się poczuć kochana” powiedziałam kiedyś komuś. Zaśmiał się gorzko i odpowiedział; “W takim razie masz to samo marzenie, co siedem miliardów ludzi na świecie”. Gdzieś tam głęboko w sobie, czuję że to prawda. W jakiś dziwny sposób wydało mi się to pokrzepiające. Nie sprawia to trochę, że wszyscy nagle wydają się bliżsi? Ta chęć do miłości, przecież jest tak czysta, niewinna. Jeśli naprawdę ludzie potrzebują tylko tego, to po co to całe zło na świecie? Po co krzywdzimy siebie nawzajem? Może odrzucenie powoduje że zamieniamy tą dziecięcą pogoń za miłością na wyścig szczurów, o pieniądze, o władzę? Może dorastamy powoli, w systemie w którym ważna jest nie miłość, ale pozycja, chodzenie do kościoła (który wiele z miłością wspólnego nie ma), i to, co ludzie powiedzą? a broń boże, żeby się dowiedzieli, że nasz syn, chodzi za rękę z kolegą z klasy. To nie tak że my jesteśmy nietolerancyjni, po prostu, no jak to będzie wyglądać? My jesteśmy normalną rodziną. Normalną rodziną, żyjącą pod NORMALNYM społecznym uciskiem patriarchatu, hierarchii, seksizmu, homofobii, rasizmu, stereotypów, władzy, księdza który mówi co jest grzechem, a co nie. To wszystko już dawno zostało znormalizowane, do tego stopnia, że ludzie przestali to zauważać, po prostu dostosowali się do otoczenia, dorośli, pozbyli się swojego “młodzieńczego buntu” jak to zostało nazwane. To nie tak, że ty chcesz zmieniać otaczający świat. To tylko okres dojrzewania “i w końcu z tego wyrastasz dopasowywując się do systemu, albo stajesz się brudnym śmieciem na skłocie”.
Dorastając w tym właśnie systemie do którego mamy się “dopasować”, odrzuceni, nieszczęśliwi ludzie, pogrążeni w lęku i zawiści, zaczynają swoją podróż po trupach, budując sobie drogę do władzy, uderzając w słabości, wykorzystując niewiedzę, wiarę, biedę. Tworzy się taki kraj, podzielony na dwie strony. Tworzy się taka Polska. Powoli ci sami odrzuceni ludzie zakradają się po schodkach do swych komnat, chełpiąc się specjalnym krzesłem w jakimś warszawskim budynku, który stracił już na wartości. Zacierają ręce i z chytrymi uśmiechami decydują jaką wolność, i komu, tym razem odebrać. Jakie cierpienie zadać. Za kogo zadecydować. Jaki mądry, bezduszny plan uknuć, żeby tych posegregować, tamtych pognębić, a tych skazać na cierpienie. No bo właśnie, skoro oni nie dostali miłości, skoro ich rodzina nie żyje, skoro oni pławią się w kompleksach, skoro ich dziecko nie urodziło się zdrowe, dlaczego inni mieliby mieć lepiej? Jakim prawem? I tu zaczyna się podział, zaczyna się nienawiść, walka, która definiuje ten nasz głupi gatunek od wieków. Znowu tylko MY i ONI. I czym mamy odpowiedzieć? Słowem? Przemocą? Może Miłością? A może jest coś ważniejszego niż ta miłość? Czyli co?
C.D.N.